Służba Zdrowia - strona główna
SZ nr 84–92/2010
z 22 listopada 2010 r.

Stuknij na okładkę, aby przejść do spisu treści tego wydania


>>> Wyszukiwarka leków refundowanych


Dziennik stażystki

Maja Sztaudynger

Chaosem organizacyjnym, kilkoma długimi, koszmarnie nudnymi szkoleniami, wreszcie podpisaniem pierwszej w życiu umowy o pracę – rozpoczął się nowy etap zdobywania wiedzy, doświadczeń i oswajania się z tym, co mnie czeka przez resztę życia. Wokół nieznajome twarze, a na mojej – uśmiech maskujący zagubienie. Mam klucz do szafki, imienny identyfikator, pieczątkę ufundowaną przez pracodawcę, kilka kompletów ubrań ochronnych z wyhaftowanym logo szpitala. Dostałam też paskudne, białe buty, które zaraz po powrocie do domu ukryłam głęboko w szafce. A na koniec – słowa koordynatora: „Jesteście gotowi, możecie zaczynać”.

Chirurgia. Męski świat niedomytych kubków, nieopuszczonych desek klozetowych, dosadnych słów wykrzykiwanych w przypływie adrenaliny nad otwartym pacjentem, hektolitrów wypitej kawy i papierosów wypalanych na „tajnej” klatce schodowej, do której klucz ma tylko oddziałowa. To świat konkretnych, stanowczych decyzji i pewnych rąk, które skalpelem, jak dotknięciem różdżki, wyprowadzają ludzi z opresji. Ten świat jest pełen rytuałów, a powietrze na bloku operacyjnym ma jedyny i niepowtarzalny aromat. Każdy, kto chociaż raz poczuł ten zapach i wczuł się w atmosferę sali operacyjnej, z pewnością na długo pozostawi to w swojej pamięci.

Mam swoje krzesło i swój kącik, między potężnym, usychającym z niepodlewania kwiatkiem a lodówką, na której stoi srebrny czajnik. Czuję się tam rano jak kawiarka, kiedy co kilka minut zalewam wrzątkiem kolejną kawę :) Jestem jedyną kobietą w gronie kilkunastu mężczyzn. Dogadujemy się całkiem nieźle, aczkolwiek czasami łapię się na tym, że nie śmieszą mnie ich chirurgiczne, specyficzne, niewybredne żarty. Ale myślę, że jeszcze trochę wspólnie spędzonego czasu i też do nich dorosnę :)

Codziennie rano dostaję w przydziale asystę do jednego albo kilku zabiegów. Pierwszego dnia ustaliliśmy z ordynatorem, że nie wiążę swojej przyszłości z żadną z zabiegowych specjalizacji, w związku z czym jestem chyba traktowana nieco ulgowo, bo wszystkie zabiegi wymagające tężyzny fizycznej spadają na barki panów. I wcale mnie to nie martwi.

Na bloku operacyjnym spędzam długie godziny. Obserwuję wszystkich i wszystko. Magnetycznie przyciąga mnie stanowisko anestezjologiczne, moja platoniczna miłość z czasów studenckich. Zatrudniam się do wszystkiego, co tylko możliwe, od transportu pacjentów na stół operacyjny, przez pomoc w przygotowaniach do znieczulenia, kłuciu, myciu, szyciu, trzymaniu, koagulowaniu, odsysaniu, po… ocieranie łez. Są pacjenci, których prawie w ogóle się nie pamięta, przechodzą bez echa, ale są i tacy, o których myślę wracając do domu zatłoczonym autobusem.

To była operacja któraś z rzędu tamtego dnia. Na blok operacyjny przywieziono niespełna 19-letnią dziewczynę. Kasztanowe, proste, długie włosy leżały w nieładzie na jej szpitalnej, sfatygowanej poduszce. Rozpoczynając rytuał mycia rąk do zabiegu, przez chwilę obserwowałam ją przez szybę. Leżała spokojna i ufna na stole operacyjnym, wokół którego krzątały się pielęgniarki i prawie nierozpoznawalna spod maski instrumentariuszka. Zupełnie, jakby nie zdawała sobie sprawy z tego, co stanie się za chwilę.

Mastektomia przebiegła bez komplikacji. Jej niewielka pierś znalazła się w pojemniku z formaliną i nagle przestała być atrybutem kobiecości, a stała się po prostu zwykłym preparatem. Jedyne, co w tamtym momencie operator mógł zrobić dla tej dziewczyny, to zafundowanie jej nad wyraz starannego, kosmetycznego szwu. I to zrobił.

Po operacji, w kącie sali czekałam, aż wybudzi się z narkozy. Podeszłam, by pomóc przenieść ją na wózek. Odgarnęłam z jej czoła kasztanowe włosy. Z oczu pełnych strachu, przerażenia, rozpaczy popłynęły wielkie łzy. Chwyciła mnie kurczowo za ramię. Chociaż wiedziałam, że ta operacja to nie koniec, a początek leczenia, w geście dodania otuchy pogładziłam ją po głowie i uspokoiłam, że już po wszystkim. Uznałam, że to da jej więcej niż banalne i puste „Będzie dobrze”. Nie wiem, co się mówi ludziom w takich chwilach. Nie wiem, jak należy reagować…

Patrzę na pacjentów, którzy wjeżdżają na blok operacyjny, po pewnym czasie z niego wyjeżdżają, przerzucani są z łóżka na łóżko jak worek ziemniaków. Jeden za drugim, nie jak cierpiący człowiek, a jak kolejna choroba, którą należy chirurgicznie wyleczyć. Nad stołem operacyjnym, gdzie nieraz rozgrywa się ludzki dramat, nierzadko słychać żarty, luźną rozmowę, w tle gra muzyka, pani anestezjolog czyta kolorową prasę kobiecą, a pielęgniarka, wychylając się zza respiratora, opowiada jej o butach, które wczoraj oglądała na allegro. Zupełnie jakby nikt się nie przejmował tym, co się dzieje. Jednak w newralgicznych momentach, gdy napięcie wzrasta, muzyka i rozmowy natychmiast cichną, wszyscy zaczynają pracować jak mechanizm w szwajcarskim zegarku, w sposób zorganizowany i imponujący precyzją, jakby rozumieli się bez słów.

Ostre dyżury, głównie na izbie przyjęć – to prawdziwa szkoła życia. Są jak skok do jeziora, którego dna i głębokości się nie zna i nie wiadomo, co cię za chwilę spotka…
W poczekalni tłum kłębiących się ludzi, wyglądających na mniej lub bardziej chorych, często w asyście ich zatroskanych lub niezwykle roszczeniowo nastawionych krewnych.

Co chwila inny zespół karetki pogotowia wwozi pacjenta na noszach. Obok 2 policjantów, jeden z nich trzyma alkomat i usiłuje uzyskać od lekarza informację, czy może już przesłuchać pacjenta przywiezionego kilkanaście minut temu z wypadku komunikacyjnego.

W szumie i hałasie rozmów przewijają się ludzie w białych fartuchach. Przy okienku rejestracji płacze dziecko na rękach matki. Starszy pan na wózku inwalidzkim ustawionym pod ścianą ma już kapiącą miarowo i wpływającą do jego żyły kroplówkę.
Wszystkie boksy do badań zapełnione. W powietrzu czuć nieprzyjemny zapach ludzi, którzy zapomnieli o istnieniu wody i mydła. Młody chłopak z prowizorycznym opatrunkiem na przedramieniu i głową opartą o ścianę siedzi na biurku, jego matka machając dowodem osobistym pośpiesznie wypełnia jakieś dokumenty. Nieustannie dzwonią telefony. Starsza kobieta awanturuje się o coś z pielęgniarką.
Wiedziałam, że tak to wygląda i widywałam takie obrazki już nieraz, ale teraz nagle zmieniła się perspektywa.

„Masz swoją pieczątkę?” – krzyknął do mnie wychylając się zza komputera chirurg dyżurujący na izbie. „Mam” – odpowiedziałam z lekkim przerażeniem.
Podjechał do mnie na fotelu, nie wypuszczając z ręki myszki od komputera, w którym poszukiwał wyników badań pacjenta z podejrzeniem OZT.

„To są karty. Idź, segreguj, zbieraj wywiad, badaj, wracaj, mów, co ci przychodzi do głowy i będziemy działać”.

Po dość krótkim czasie okazuje się, że na izbie przyjęć bardziej od stetoskopu przydaje się pieczątka. Bez niej nie da się nic zdziałać. Brak pieczątki to stanie w miejscu.

Sterta formularzy i dokumentów, które należy wypełnić, onieśmiela mnie. Na początku łatwo się w nich pogubić, zwłaszcza jeśli nikt wcześniej nie powiedział, jaki kolor skierowania przyporządkowany jest danej pracowni, w której szufladzie leżą druki zleceń, jak dokładnie wypełniać kartę epidemiologiczną, które wyniki badań trzeba drukować, a które zostaną przyniesione z laboratorium i jak, do cholery, obsługiwać maszyny do pisania pamiętające głębokie lata 70?

Dopiero teraz uświadamiam sobie, że dyżury mogą być tak męczące fizycznie i psychicznie, wcześniej nie miałam o tym pojęcia. I to mimo że stale mam świadomość, iż wprawdzie otrzymałam jakąś samodzielność, ale nadal jest ktoś, kto nade mną czuwa, kto mnie sprawdza, podpowiada i podejmuje ostateczne decyzje, to co daje mi komfort i poczucie bezpieczeństwa. Myślę, że staż, ze wszystkimi minusami i plusami jest przydatny choćby po to, żeby mieć czas, by się w tym wszystkim odnaleźć. Zderzenie z rzeczywistością pokazuje, że teoria pozostaje teorią, a praktyka praktyką, natomiast prawdziwa medycyna to połączenie tych dwóch w jedną, spójną całość. Ale na to właśnie trzeba czasu.

Pani doktor? – zaszeptał do mnie mój ulubiony lekarz i przywołująco skinął ręką. Przecisnęłam się obok kilku lekarzy, stojących między łóżkami chorych a drzwiami i wyszłam na korytarz. „Pani doktor – mówi stanowczo – dzisiaj mamy w planie na trzecim stole pacjentkę „z dwójki”, ale wcześniej trzeba z nią pojechać na przestawienie kardiostymulatora. U nas w szpitalu popsuł się sprzęt. Wymaga transportu z lekarzem, więc pojedzie pani. Zamówiłem już karetkę. Jak pielęgniarki ją przygotują, to po panią zadzwonią. Zejdzie pani na izbę, tutaj jest skierowanie, a ten papier niech pani da kierowcy. Zależy nam na czasie. Musimy ją dzisiaj zoperować”. – Aleeeee – zaczęłam zdezorientowana, jednak przerwał mi w pół słowa. „Poradzi sobie pani”. Uśmiechnął się delikatnie, odwrócił na pięcie i dołączył do reszty obchodu. Po chwili wychylił się z sali i krzyknął do mnie jeszcze: „Na wieszaku, w mojej szafce, wisi czerwony polar, niech go pani założy, na zewnątrz jest zimno”.
Po mojej głowie biegają spanikowane myśli. Ja? Sama? Z 86-letnią pacjentką, która ledwo kontaktuje, a jej stan pozostawia wiele do życzenia? Na pewno coś się stanie. Na pewno…

W połowie drogi na izbę przyjęć przestałam panikować. No, bo i co może się stać? Przecież nie puściliby mnie samej, gdyby wiedzieli, że sobie nie poradzę, albo gdyby miało się wydarzyć coś niedobrego.

Wsiadłam do karetki i pojechaliśmy. Droga dłużyła mi się okropnie. Kierowca stanął na podjeździe dla karetek, przyprowadził wózek, pomógł ulokować na nim pacjentkę i zapytał, ile to wszystko potrwa, bo nie wie, czy ma czekać.

„No, świetnie, niech jeszcze mnie tu z nią zostawi i odjedzie” – pomyślałam ponuro. Na szczęście, postanowił zaczekać. Okazało się, że on również po raz pierwszy był w tamtym szpitalu. Nie miałam pojęcia, gdzie znajduje się pracownia, w której przestawia się stymulatory serca, podobnie zresztą jak dwie idące korytarzem osoby, które pytałam o drogę. Na poziomie „–1” wtoczyłam do windy niezbyt sterowny, ciężki wózek z pacjentką. Winda stanęła na parterze, wyjechałam wózkiem tylko do połowy, aby nie zamknęły się drzwi i pana ubranego w biały fartuch zapytałam, czy to przypadkiem nie na tym piętrze.

„Nie wiem” – odpowiedział obojętnie i poszedł dalej. Procedurę tę powtarzałam co piętro, aż na poziomie „3” życzliwa pani poinformowała mnie, że muszę wjechać na 6. piętro. Reszta poszła już sprawnie. Po kilku minutach byłyśmy z powrotem w karetce.
Zgodnie z zaleceniem Pana Doktora, chora była transportowana w pozycji siedzącej. Ona z tyłu w ciasnej kabinie, ograniczającej większość swobodnych ruchów, ja obok kierowcy. Ruszyliśmy. Pierwsze skrzyżowanie, drugie. Co chwila zerkałam do tyłu. W pewnym momencie pacjentka zbladła, potem zaczęła dziwnie pochrząkiwać.

„Co się dzieje?” – pytam odwracając głowę w jej kierunku. W ciągu kilkunastu sekund zwymiotowała na wszystko, co było w jej otoczeniu. I nie przestawała wymiotować ani charczeć.

Kierowca spanikował. Przed ogromnym skrzyżowaniem zatrzymaliśmy się na światłach na środkowym pasie. Kierowca wysiadając z karetki zaczął do mnie krzyczeć: „Ku**a, ku**a, niech pani coś zrobi!” Ale co miałam zrobić?! W karetce, poza jednorazowymi rękawiczkami, niczego nie było. NICZEGO! Ani miski, do której pacjentka mogłaby wymiotować, ani nawet ligniny.

Żółć wylewała się jej przez usta w takich ilościach, jakby miała jej w sobie niekończące się litry. „Wytrzyma pani jeszcze kawałek?” – pytam. Pochyliłam ją nieco do przodu, żeby się nie zachłysnęła, podłożyłam pod brodę czerwony ręcznik, którym wcześniej, jak chustką, miała otuloną głowę. W tej klaustrofobicznej karetce nie mogłam nawet z nią usiąść z tyłu. Ruszyliśmy.

Zaczęła się seria czerwonych świateł na skrzyżowaniach i pora korków ulicznych. A pacjentka wymiotowała coraz intensywniej, twarz jej bladła, a oczy zdawały się tracić kontakt z rzeczywistością. I w ten sposób pierwszy raz w życiu odbyłam przejazd karetką na sygnale. Zasadnie czy niezasadnie? Nie miałam głowy, by się nad tym zastanawiać, bo była to decyzja kierowcy. Chora po dotarciu na izbę przyjęć, zaraz po tym, jak otrzymała papierową miskę i stertę ligniny na kolana, przestała wymiotować.
Na oddział dowiozłam ją „całą i zdrową”, aczkolwiek mocno zanieczyszczoną… Od kilku dni leży na sali pooperacyjnej i spogląda na świat spod delikatnie uchylonych powiek.
I co z tego, że w głowie powtarzałam algorytmy resuscytacji krążeniowo-oddechowej, według najnowszych wytycznych, skoro pacjentka zaskoczyła mnie wymiotami. Nie wiem, co mogłam więcej zrobić. I przede wszystkim – nie wiem, jak to możliwe, żeby wozić chorych karetką wyposażoną w NIC.

Kończąc studia, obiecałam sobie dobrze wykorzystać staż. Zdobyć jak najwięcej wiedzy, nabyć tyle praktyki, ile się da. Więc próbuję… Z różnym skutkiem. Z perspektywy odbytych studiów i praktyk wakacyjnych nie bardzo mnie dziwi niechęć i opór, na jaki napotykam, usiłując się czegoś dowiedzieć albo nauczyć. Na oddziale jest Ordynator, z którym operowanie to przyjemność, bo tłumaczy, opowiada, pokazuje. I widać, że chce przekazać jak najwięcej swojej wiedzy i umiejętności, ale… zazwyczaj nie ma na to czasu. Poza nim na oddziale jest jeszcze dwóch lekarzy, przy których nie czuję się jak intruz. Nie boję się ich pytać, bo są otwarci i nie zbywają człowieka milczeniem czy ucieczką w drugi koniec pokoju. Dwóch na prawie dwudziestu. Cóż, nie liczyłam na cud, to i tak dla mnie wiele.

Temat szycia na chirurgii należy do stosunkowo drażliwych. Wyrażenie chęci założenia szwów, choćby kilku, pod koniec zabiegu operacyjnego, momentalnie kwitowane jest ostrą kontrą ze strony instrumentariuszki, sugestywnym wzdychaniem podczas składania narzędzi i dogadywaniem, do którego ochoczo przyłącza się anestezjolog, rzucając co chwila: „Szybciej, szybciej, nie ma czasu na zabawy”. Mam świadomość, że szyję wolno, bo czytanie o technikach szycia chirurgicznego, baczne obserwowanie i ćwiczenie na gąbce albo świńskiej, obrzydliwej łapie – to za mało, żeby dojść do wprawy. Gdzie mam się tego nauczyć lepiej, jak nie na chirurgii? Wygląda jednak na to, że w innym miejscu. Jakim?

Drodzy lekarze, mówię sama do siebie, gwarantuję wam, że większość studentów i stażystów, gdyby ich nie zbywano i dano szansę zrobienia czegoś więcej, niż przygotowanie wypisu lub uzupełnienie historii choroby – z całą pewnością zostałaby dłużej w szpitalu tylko po to, by móc założyć chociaż kilka szwów. Chcemy się uczyć, a nie ukrywać całymi dniami w stołówce tylko dlatego, żeby się nie czuć na oddziale intruzami, bezcelowo odsyłanymi z miejsca na miejsce. Najwygodniej i najłatwiej jest nas zbyć. I potem krytykować, że „młodzi” nic nie potrafią zrobić. Ot, rzeczywistość.




Najpopularniejsze artykuły

Münchhausen z przeniesieniem

– Pozornie opiekuńcza i kochająca matka opowiada lekarzowi wymyślone objawy choroby swojego dziecka lub fabrykuje nieprawidłowe wyniki jego badań, czasem podaje mu truciznę, głodzi, wywołuje infekcje, a nawet dusi do utraty przytomności. Dla pediatry zespół Münchhausena z przeniesieniem to wyjątkowo trudne wyzwanie – mówi psychiatra prof. Piotr Gałecki, kierownik Kliniki Psychiatrii Dorosłych Uniwersytetu Medycznego w Łodzi.

Leczenie wspomagające w przewlekłym zapaleniu prostaty

Terapia przewlekłego zapalenia stercza zarówno postaci bakteryjnej, jak i niebakteryjnej to duże wyzwanie. Wynika to między innymi ze słabej penetracji antybiotyków do gruczołu krokowego, ale także z faktu utrzymywania się objawów, mimo skutecznego leczenia przeciwbakteryjnego.

Ciemna strona eteru

Zabrania się sprzedaży eteru etylowego i jego mieszanin – stwierdzał artykuł 3 uchwalonej przez sejm ustawy z dnia 22 czerwca 1923 r. w przedmiocie substancji i przetworów odurzających. Nie bez kozery, gdyż, jak podawały statystyki, aż 80 proc. uczniów szkół narkotyzowało się eterem. Nauczyciele bili na alarm – używanie przez dzieci i młodzież eteru prowadzi do ich otępienia. Lekarze wołali – eteromania to zguba dla organizmu, prowadzi do degradacji umysłowej, zaburzeń neurologicznych, uszkodzenia wątroby. Księża z ambon przestrzegali – eteryzowanie się nie tylko niszczy ciało, ale i duszę, prowadząc do uzależnienia.

Astronomiczne rachunki za leczenie w USA

Co roku w USA ponad pół miliona rodzin ogłasza bankructwo z powodu horrendalnie wysokich rachunków za leczenie. Bo np. samo dostarczenie chorego do szpitala może kosztować nawet pół miliona dolarów! Prezentujemy absurdalnie wysokie rachunki, jakie dostają Amerykanie. I to mimo ustawy, która rok temu miała zlikwidować zjawisko szokująco wysokich faktur.

Rzeczpospolita bezzębna

Polski trzylatek statystycznie ma aż trzy zepsute zęby. Sześciolatki mają próchnicę częściej niż ich rówieśnicy w Ugandzie i Wietnamie. Na fotelu dentystycznym ani razu w swoim życiu nie usiadł co dziesiąty siedmiolatek. Statystyki dotyczące starszych napawają grozą: 92 proc. nastolatków i 99 proc. dorosłych ma próchnicę. Przeciętny Polak idzie do dentysty wtedy, gdy nie jest w stanie wytrzymać bólu i jest mu już wszystko jedno, gdzie trafi.

Neonatologia – specjalizacja holistyczna

O specyfice specjalizacji, którą jest neonatologia, z dr n. med. Beatą Pawlus, lekarz kierującą Oddziałem Neonatologii w Szpitalu Specjalistycznym im. Świętej Rodziny w Warszawie oraz konsultant województwa mazowieckiego w dziedzinie neonatologii rozmawia red. Renata Furman.

Leki, patenty i przymusowe licencje

W nowych przepisach przygotowanych przez Komisję Europejską zaproponowano wydłużenie monopolu lekom, które odpowiedzą na najpilniejsze potrzeby zdrowotne. Ma to zachęcić firmy farmaceutyczne do ich produkcji. Jednocześnie Komisja proponuje wprowadzenie przymusowego udzielenia licencji innej firmie na produkcję chronionego leku, jeśli posiadacz patentu nie będzie w stanie dostarczyć go w odpowiedniej ilości w sytuacjach kryzysowych.

ZUS zwraca koszty podróży

Osoby wezwane przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych do osobistego stawiennictwa na badanie przez lekarza orzecznika, komisję lekarską, konsultanta ZUS często mają do przebycia wiele kilometrów. Przysługuje im jednak prawo do zwrotu kosztów przejazdu. ZUS zwraca osobie wezwanej na badanie do lekarza orzecznika oraz na komisję lekarską koszty przejazdu z miejsca zamieszkania do miejsca wskazanego w wezwaniu i z powrotem. Podstawę prawną stanowi tu Rozporządzenie Ministra Pracy i Polityki Społecznej z 31 grudnia 2004 r. (...)

Ukraińcy zwyciężają też w… szpitalach

Placówki zdrowia w Ukrainie przez 10 miesięcy wojny były atakowane ponad 700 razy. Wiele z nich zniszczono doszczętnie. Mimo to oraz faktu, że codziennie przybywają setki nowych rannych, poza linią frontu służba zdrowia daje sobie radę zaskakująco dobrze.

Reforma systemu psychiatrii zbacza z wyznaczonego kursu

Rozmowa z Markiem Balickim, byłym pełnomocnikiem ministra zdrowia ds. reformy psychiatrii dorosłych i byłym kierownikiem biura ds. pilotażu Narodowego Programu Ochrony Zdrowia Psychicznego na lata 2017–2022, ministrem zdrowia w latach 2003 oraz 2004–2005.

Wypaleni 2020

Pozostaje największym wyzwaniem i problemem dla lekarzy. Nie tylko w USA. Ale to tam przeprowadza się od lat najbardziej drobiazgowe badania tego zjawiska. Sprawdź najnowsze wyniki i wyciągnij wnioski. Zanim i ty się wypalisz.

Zmiany skórne po kontakcie z roślinami

W Europie Północnej najczęstszą przyczyną występowania zmian skórnych spowodowanych kontaktem z roślinami jest Primula obconica. Do innych roślin wywołujących odczyny skórne, a występujących na całym świecie, należy rodzina sumaka jadowitego (gatunek Rhus) oraz przedstawiciele rodziny Compositae, w tym głównie chryzantemy, narcyzy i tulipany (...)

Czas pracy osób niepełnosprawnych w szpitalu

Czy niepełnosprawna pielęgniarka lub lekarz mogą pracować w systemie równoważnego czasu pracy i pełnić dyżury medyczne w porze nocnej?

Nienawiść zabija lekarzy

Lekarze bywają ofiarami fanatyków, radykałów i niezadowolonych z leczenia pacjentów. Zaczyna się od gróźb, a kończy na nożu, pistolecie czy bombie.

Kobiety w chirurgii. Równe szanse na rozwój zawodowy?

Kiedy w 1877 roku Anna Tomaszewicz, absolwentka wydziału medycyny Uniwersytetu w Zurychu wróciła do ojczyzny z dyplomem lekarza w ręku, nie spodziewała się wrogiego przyjęcia przez środowisko medyczne. Ale stało się inaczej. Uznany za wybitnego chirurga i honorowany do dzisiaj, prof. Ludwik Rydygier miał powiedzieć: „Precz z Polski z dziwolągiem kobiety-lekarza!”. W podobny ton uderzyła Gabriela Zapolska, uważana za jedną z pierwszych polskich feministek, która bez ogródek powiedziała: „Nie chcę kobiet lekarzy, prawników, weterynarzy! Nie kraj trupów! Nie zatracaj swej godności niewieściej!".

Choroby układu dopełniacza

Układ odpornościowy jest strażnikiem zdrowia, ale gdy szwankuje, może stać się zabójcą. Dotyczy to także układu dopełniacza, będącego podstawą wrodzonej odpowiedzi immunologicznej nieswoistej.




bot