SZ nr 1–16/2023
z 19 stycznia 2023 r.
Stuknij na okładkę, aby przejść do spisu treści tego wydania
Ukraińcy zwyciężają też w… szpitalach
Krzysztof Boczek
Placówki zdrowia w Ukrainie przez 10 miesięcy wojny były atakowane ponad 700 razy. Wiele z nich zniszczono doszczętnie. Mimo to oraz faktu, że codziennie przybywają setki nowych rannych, poza linią frontu służba zdrowia daje sobie radę zaskakująco dobrze.
Półmilionowy Mariupol był dużym ośrodkiem ze służbą zdrowia. Przed wojną. Ale miasto zostało tak szybko zrujnowane przez rosyjskich najeźdźców, że personel medyczny już w I połowie marca zaczął z niego masowo uciekać. W „Służbie Zdrowia” opisywaliśmy Nikołaja Grechowicza, na I roku specjalizacji na neurochirurgii, który zdołał uciec z Mariupola w trzecim tygodniu wojny, gdy w zbombardowanym szpitalu nr 2 brakowało już wody, leków, opatrunków. Autor niniejszego raportu rozmawiał jeszcze z dwoma innymi lekarzami z tego miasta. Aleksandr Mudryk, młody chirurg – onkolog – pracował w szpitalu nr 4. Po jego zbombardowaniu ratował życie mieszkańców w piwnicach przy świetle latarki. Wyjechał z miasta 24 marca, gdy już całkowicie zniszczono jego blok.
Lwia część personelu medycznego po ucieczce z piekła schroniła się we Lwowie, Dnieprze, Chmielnickim... Lekarki wywoziły dzieci do Polski. Pod koniec 2022 r. 30 z mariupolskich lekarzy zebrało się w Kijowie, by z niedobitków największego szpitala w obwodzie donieckim – nr 2 – stworzyć nową placówkę. Robią to wespół z trzydziestką specjalistów ze szpitala kardiologicznego w Kramatorsku – miasta kontrolowanego przez Ukrainę, też mocno bombardowanego. Nowa placówka, która ma powstać od zera, ma być formą ponownych narodzin dla tych lekarzy. W Mariupolu często zostawili wszystko. Pogrzebali przeszłość.
Na początku grudnia Ukraińskie Centrum Opieki Zdrowotnej ujawniło, że prawie 80%, tj. 82 ze 106 placówek medycznych w samym Mariupolu zostało poważnie uszkodzonych lub zniszczonych. Centrum dokonało tych obliczeń na podstawie analizy zdjęć satelitarnych i zeznań świadków.
Ukraina będzie musiała więc odbudować dziesiątki takich placówek tylko w Mariupolu. O setkach już można mówić w skali kraju.
715 udokumentowanych ataków
23 listopada ok. 2 w nocy w oddział położniczy szpitala w Wilniańsku (obwód zaporoski) uderzyła rakieta. Pierwsza. Zatrzęsło, posypał się tynk z sufitu, wyleciały okna. 37-letni Andrij Kozin, lekarz działu intensywnej terapii, nie zdążył zadzwonić do rodziny, by powiedzieć, że żyje. Bo chwilę potem uderzyła druga rakieta. Ta już zrównała 2-kondygnacyjny budynek z ziemią. Organizacja Human Rights Watch, która dokumentuje zbrodnie wojenne, w raporcie z tego wydarzenia opisuje to bardzo dokładnie. „Byłem pogrzebany pod ruinami. Moje ręce, nogi, głowa – wszystko przygniecione tak bardzo, że nie mogłem się ruszać. Pył wokół był nadal bardzo gorący – czułem moje poparzenia jeszcze bardziej. Jeśli ktoś jest w stanie sobie wyobrazić piekło, to to właśnie tak wyglądało” – opowiadał Andrij. Był jednym z 2 członków personelu, który mocno ucierpiał w tym ataku.
Po 2 godzinach strażacy wydobyli go spod gruzów. Bo żył i przez zwały betonu i cegły, krzyczał do ratowników – to go uratowało.
Z 50 pacjentów, którzy w momencie ataku byli na oddziale, najbardziej tragiczna okazała się śmierć noworodka. Maria Kamianetska – matka – przeżyła atak, ale jej syn, Sergiej urodzony 2 dni wcześniej – już nie. Stał się jedną z najmłodszych ofiar rosyjskiej agresji na Ukrainę. Symbolem bestialstwa Rosjan.
Według raportu w placówkę uderzyły rosyjskie S-300 – to rakiety ziemia-powietrze, ale wykorzystywane też do uderzeń w naziemne obiekty. Jeśli dwie trafiły w ten sam budynek, to nie ma mowy o pomyłce – atak był ewidentnie celowy.
Trzy tygodnie potem Andrij Kozin nadal leżał w szpitalu. Miał 37% ciała poparzone – to od paliwa rakietowego, które spłonęło. Co noc się budził. Około drugiej w nocy – dokładnie wtedy, gdy doszło do ataku.
Wilniańsk to tylko jedno z wielu miejsc ataków na placówki zdrowia. W grudniu 2022 r. WHO podała, że przez 10 miesięcy agresji rosyjskiej udokumentowano ich aż 715. Zginęło w nich 229 osób.
Mariupol i słynny atak na szpital położniczy jest najbardziej znanym przykładem. Ale tylko w tym mieście podobnych sytuacji można by mnożyć. Na przykład szpital nr 2 w Mariupolu – największy w regionie – ostrzeliwany był wielokrotnie w I połowie marca, gdy Rosjanie szturmowali miasto. Zniszczono częściowo 3 piętra budynku.
Podobnie zrujnowane mogą być placówki w 70-tysięcznym Bachmucie – od 4 miesięcy to tam toczą się najbardziej krwawe i zacięte walki. Ale w ruinach są też okolice Izium czy północne dzielnice Charkowa (60% zniszczonych budynków!).
24 lutego w Wuhłedarze Rosjanie zbombardowali szpital rakietą balistyczną 9M79 Toczka. Wypełniono ją zakazaną przez Konwencję Genewską amunicją kasetową. Atak zabił 4 osoby, a 10 ranił, w tym 6 pracowników personelu medycznego. Zniszczył też budynek szpitala, sanitarki i auta cywilne przed placówką.
Trzy dni później – centralny szpital w Wołnowasze w obwodzie donieckim. Placówkę ostrzeliwano przez kolejnych kilka dni.
Przez pierwsze 10 dni wojny najeźdźcy wyeliminowali z użycia, częściowo lub całkowicie, aż 34 szpitale w całej Ukrainie. 13 marca UNICEF zażądał od Rosjan: Przestańcie bombardować szpitale! Najwięcej, bo aż 367, ataków na ośrodki zdrowia odnotowano w marcu (patrz wykres).
Gorzej niż w Syrii, 3,5 razy. Na razie
715 ataków w 10 miesięcy wojny, to rekord od czasów II wojny światowej. Dotychczas najbardziej intensywne ataki na placówki zdrowia były w Syrii. I to dopiero od 2015. Wtedy to Putin sprzymierzył się z rzeźnikiem Wschodu – dyktatorem Baszszarem al-Asadem – a bombardowanie szpitali stało się jedną z głównych strategii. To metoda stosowana przez Rosjan od 2014 roku i inwazji na Donbas – tam też to medycy byli bardzo pożądanym celem. Bo zabicie jednego lekarza, to jak zabicie 40–50 żołnierzy – tylu umrze bez pomocy medycznej. Dodatkowo ludność cywilna i buntownicy pozbawieni pomocy medycznej szybciej tracą morale.
Tylko w ciągu 5 lat okrutnej wojny w Syrii (2016–2020), wg raportu Safeguarding Health in Conflict Coalition (SHCC – koalicji międzynarodowych organizacji pozarządowych działających na rzecz ochrony służby zdrowia), w tym kraju dokonano aż 1085 takich ataków. Czyli średnio po 217 rocznie. Tymczasem w Ukrainie mamy 3,5 razy więcej ataków i to w 10 miesięcy wojny!
Rakiety 9K720 Iskander ze względu na swoje zastosowanie nazywane są „zabójcami... szpitali” – w Ukrainie używane są prawie wyłącznie do ataków na cywilne cele, w tym właśnie na placówki zdrowia. Iskanderami wystrzeliwanymi z Białorusi m.in. zbombardowano szpital w Żytomierzu.
Rosja jest na tyle dumna z tych ataków na objęte ochroną konwencji genewskiej placówki zdrowia, że chwaląc się skutecznością Iskanderów, pokazywała nagrania z ataku nimi na... szpital w Aleppo.
Tereny okupowane – dramat
Wołodymyr Todosenko, urolog w szpitalu w Snihuriwce, w regionie mikołajowskim, opowiada, że gdy weszli w połowie marca Rosjanie, to w placówce została tylko niewielka część personelu. Był ginekolog, specjalista wykonujący badania USG, traumatolog, terapeuta, psychiatra i dentysta. Nie było żadnego chirurga. „A codziennie przywozili nam rannych z szrapnelami. Pomagaliśmy im”. Częste były złamania, rany cięte, pogryzienia – hordy głodnych psów wałęsały się po okolicach. Zniszczono apteki w mieście, w szpitalu zostali tylko ciężko i przewlekle chorzy. Skończyły się leki. Personel poszedł więc do Rosjan, prosząc o medykamenty. Ci chcieli ich listę. „Musieliśmy im ją sporządzać w sumie 10 razy, a z 86 rzeczy na niej dali nam tylko 16 podstawowych – bandaże, gazę, środki przeciwbólowe, strzykawki.. Pytałem się ich – jak mam tym leczyć nadciśnienie czy cukrzycę?” – opisuje Todosenko.
Na terenach, które były albo są pod okupacją rosyjską, jest najgorzej. Lekarze Bez Granic działają na obszarach już wyzwolonych przez Ukrainę i alarmują – służba zdrowia tam jest w ruinie. Dosłownie i w przenośni.
Zwłaszcza na południowych terenach, tj. obwodów chersońskiego i mikołajewskiego. Bo tam przed planowaną ucieczką Rosjanie grabili, co się dało. – Zabierali też sprzęt ze szpitali. Opowiadała mi o tym lekarka – mówi Karolina Baca-Pogorzelska, dziennikarka, która była w wyzwolonym Chersoniu i regionie.
MSF podaje przykłady, jak źle tam było:
- przez 9 miesięcy mieszkańcy obwodów Chersonia i Mikołajowa pod okupacją rosyjską nie mieli dostępu do opieki zdrowotnej;
- apteki nie działały, nie było dostaw podstawowych leków;
Sytuacja szczególnie źle odbiła się na osobach starszych i przewlekle chorych. Z powodu wielomiesięcznego braku leków i opieki zdrowotnej do teraz żyją w stresie, przerażeniu i z ogromnymi problemami psychicznymi. Wymagają terapii.
Przykład? Nadia Pedchenko z mężem przeżyła 2 miesiące pod okupacją rosyjską w Wysokopillach. Uciekli piechotą, podczas silnego bombardowania. Gdy 15 października Ukraina wyzwoliła to miasto, powrócili. Ale mąż Nadi, przypuszczalnie ze stresu, doznał paraliżu. Mężczyzna powinien codziennie dostawać zastrzyki, ale oprócz sporadycznych wizyt nie ma tam opieki zdrowotnej. Nadia nauczyła się robić mężowi zastrzyki.
Ludmiła z Iwaniwki w obwodzie chersońskim opowiada, że w ich wsi w czasie okupacji był lekarz. Ale Rosjanin. Ludzie tak bali się pomocy z jego strony, że szli do niego tylko w bardzo poważnych stanach. Leków w tym czasie nie mogli dostać nawet chorzy na raka.
Obecnie MSF operuje w tych regionach mobilnymi klinikami i ambulansami, które docierają z pomocą medyczną do najbardziej potrzebujących.
Centrum kraju – jest dobrze
Jak wygląda sytuacja w pozostałej części kraju? Okazuje się, że nad wyraz dobrze. Karolina Baca-Pogorzelska, polska dziennikarka, która od 10 marca, z małymi przerwami na powroty do domu (w sumie 2 miesiące) mieszka w Ukrainie i opisuje wojnę, obecnie żyje w Charkowie. Często też jeździ do przyfrontowych miejscowości na wschód i wyzwolone południe kraju.
– W Charkowie, Kijowie jest dostępność lekarzy. Super działa tu służba zdrowia. Nawet w bombardowanym non stop Bachmucie w piwnicach funkcjonuje prowizoryczny punkt medyczny – mówi Baca-Pogorzelska.
Oksana – wicedyrektorka jednego z kijowskich szpitali, która woli zostać anonimowa, też potwierdza, że w tych dużych miastach dostępność do opieki zdrowotnej jest dobra.
Nie brakuje im ani medykamentów, ani sprzętu, ani specjalistów. – Mamy u nas lekarzy z Mariupola, Kramatorska, Chersonia... Młode lekarki powywoziły swoje dzieci za granicę, np. do Polski i wróciły, dzięki czemu tutaj mogą pracować teraz więcej. Rehabilitanci, którzy już pracowali w Polsce, wrócili do kraju, bo tutaj są potrzebni. Jeśli brakuje nam jakichś specjalistów, to wymieniamy się z innymi placówkami w Kijowie – opisuje Oksana. Twierdzi, że jest znacznie lepiej niż na początku wojny, gdy nie byli przygotowani na taką liczbę rannych, z takimi problemami, a teraz już nauczyli się dawać sobie z tym radę.
Raz w tygodniu, do wszystkich szpitali Kijowa, pociąg z frontu przywozi rannych. – W tym tygodniu my dostaliśmy 80 nowych. Zazwyczaj są już zoperowani w Dnieprze, niektórzy z już amputowanymi nogami/ rękami, inni z otwartymi złamaniami czy już tylko do rehabilitacji – mówi wicedyrektorka. Twierdzi, że personel traktuje tych młodych chłopców jak swoje dzieci – kobiety gotują jedzenie w domach i przynoszą rannym do szpitala, by szybciej dochodzili do zdrowia.
Nie brakuje im na razie łóżek – szpital ma ich 500, z czego 80 przeznaczonych jest dla żołnierzy. Chorzy nie leżą na korytarzach. Jedyne czego im brak, to wózków inwalidzkich czy specjalnych krzeseł dla żołnierzy po amputacjach. – Niektórzy też nie potrafią się doleczyć – rehabilitacja u nas długo trwa. Są też operacje – np. chirurgiczne czy plastyczne – których tu w Kijowie nie potrafimy zrobić. Takich pacjentów wysyłamy za granicę. Leczą ich na Zachodzie – dodaje pani Oksana.
Żołnierz chce dobrą protezę, by… wrócić na front
Do jednego ze szpitali w Łucku – miasto blisko polskiej granicy – od jakichś 4 miesięcy też raz w tygodniu trafia transport rannych żołnierzy. Wszystko dzieje się w tajemnicy przed społeczeństwem – do wyładunku rannych używana jest stara, od lat nieczynna już stacja. Liczba rannych trafiających do tego szpitala, prawie tysiąc km od linii frontu, jest olbrzymia. – Dużo tych chłopaków, co tydzień 70 do 100 dostajemy. Ostatnio wielu spod Bachmutu, teraz tylko na chirurgii leży ich 15 – opisuje Oleg, lekarz, który też woli zostać anonimowym („proszą nas, by nie mówić o rannych, by ludzi nie dołować”). Też dostają już takich po operacjach ratujących życie w Dnieprze, po amputacjach, w stanach już ustabilizowanych. Ale zdjęcia, które podsyła Oleg, są makabryczne. Najwięcej jest amputacji, złamań, urazów kości. – Specjalistów nam wystarcza. Tylko z Mariupola mamy chirurga, internistę, anestezjologa i 2 pielęgniarki. Jedynie ortopedów jest za mało. Ci, co są, to pracują prawie non stop – tak wielu rannych wymaga ich opieki – dodaje Oleg.
W Łucku ich zoperują, podleczą, wykonają co bardziej skomplikowane zabiegi i po kilku dniach wysyłają do powiatowych, by znów móc przyjąć kolejny transport rannych żołnierzy.
Ostatnio Oleg był w Rzeszowie z żołnierzem, który stracił nogę powyżej kolana. – Mamy protezy, ale wasze są znacznie lepsze. Tam takie z implantami w kości instalują, że chłopaki mogą potem w piłkę w nich grać – opisuje Oleg. Żołnierz, którego tam wiózł, nie chciał grać w piłkę. On chciał dobrą protezę, by... wrócić na front.
Po 3 tygodniach dostał zgodę od 3 ministerstw i mógł przejechać wreszcie granicę z Polską. Oleg przysyła film, na którym wojskowy pierwszy raz przechadza się z protezą z implantem w kości udowej. Nie wiadomo, kiedy będzie mógł wrócić na front.
– Bardzo dużo u nas jest i jeszcze więcej będzie tych chłopaków bez nóg – martwi się Oleg. On zdobywa protezy dla ukraińskich żołnierzy w Polsce już od 2014 roku – gdy Rosja dokonała inwazji na Donbas.
Przez ostatnie kilka minut rozmowy Oleg dziękuje nam, Polakom. Za pomoc. – My to już teraz naprawdę bratnie narody – podkreśla.
Medykamentów mamy dostatek
Łuck przez długi czas od początku wojny zmagał się z brakiem leków i niektórych sprzętów medycznych, zwłaszcza worków na krew. Teraz, 10 miesięcy od rozpoczęcia inwazji, tak jak w centrum kraju, mają wszystkiego pod dostatkiem. Nawet rzeczy, których przed wojną nie mieli, np. aparaty do podciśnieniowego leczenia ran zakażonych.
A to zasługa pomocy humanitarnej, która nieprzerwanie płynie z całego świata zachodniego.
Przykłady?
- Organizacja Direct Relief wysłała na Ukrainę ponad tysiąc ton medykamentów wartych ponad 640 mln dol.!
- Przez 10 miesięcy WHO wysłało na Ukrainę ponad 2 tysiące ton metrycznych medycznych produktów. Organizacja dostarcza także leki bezpośrednio indywidualnym Ukraińcom – w ostatnim czasie dotarli z taką pomocą do 10 tys. osób z Bachmutu, ukrywających się w tym mieście lub obwodzie donieckim. W Chersoniu, medyczne produkty oraz inne niezbędne środki do życia dostarczono 100 tys. mieszkańców. Szpitale w Dnieprze dostają generatory prądu.
- Project HOPE zaopatrzył 120 placówek zdrowia w 23 obwodach w leki i medyczny sprzęt czy wyposażenie szpitali (np. generatory), o wartości ponad 8,5 mln dol. Organizacja bierze udział w odbudowywaniu placówek zdrowia w regionie Czernichowa i Kijowa.
- MSF – prawdopodobnie najbardziej aktywny NGOs w pomocy medycznej w Ukrainie – dostarczył tam ponad 800 ton metrycznych produktów medycznych. 2,6 tys. pacjentów ewakuował pociągami do placówek zdrowia dalej od frontu.
Zatrudniają setki osób personelu medycznego i wspierają bardzo silnie szpitale i ośrodki zdrowia w 21 miastach całej Ukrainy. MSF organizuje pracę na SOR-ach, w szpitalach położniczych, szkoli medyków lokalnych, wozi pacjentów swoimi ambulansami, rozdaje leki, wspiera psychologicznie, organizuje terapie, schronienie, jedzenie, zbiórki dla uchodźców, ośrodki dla tych, którzy stracili kończyny na minach, leczy w mobilnych klinikach... Lista działań tej organizacji jest imponująco długa.
Co ciekawe, nawet w czasie wojny w Ukrainie generalnie nie brakuje lekarzy, choć ich liczba jest tylko niewiele większa (3 na 1 tys. mieszkańców) niż w Polsce (2,4 na 1 tys.), a znacznie niższa niż średnia unijna (3,8/ 1 tys.).
Ale medycy tam działają w trybach znanych lekarzom na misjach gdzieś w Afryce – z potrzeby sytuacji stają się specjalistami we wszystkim. Iwan Koklow, lekarz na SOR-ze placówki MSF-u: „Spotkałem ostatnio kobietę, która była pediatrą przez całe swoje życie. Z powodu wojny musiała zostać kardiologiem, terapeutą, traumatologiem, resuscytatorem”.
10 mln Ukraińców zagrożonych mentalnymi dysfunkcjami
Szpital psychiatryczny w Charkowie, prawie pół roku działał na linii frontu. Zwłaszcza północne dzielnice miasta były do końca września notorycznie ostrzeliwane. Gdy wojna się zaczęła, w placówce tkwiło 400 pacjentów. We wrześniu było już ponad tysiąc!
Psychiatryk była też ostrzeliwany, w wyniku czego zginęło 4 pracowników personelu i 2 pacjentów. W tych warunkach wykarmienie takiej masy ludzi było piekielnie trudne. Gdy we wrześniu MSF podjął się ewakuacji 200 pacjentów do Kijowa, większość chorych wyglądała jak głodzona od miesięcy. Denis Babiy, pielęgniarz pracujący dla MSF, opisywał: „Piekielnie wychudzeni, widać było im żebra i kości. Byli bardzo głodni. Gdy ich nakarmiłem, poprosili o jeszcze dwa talerze” – opisuje w raporcie MSF-u. Jednocześnie 277 pacjentów MSF wywiózł do innych placówek, nieco dalej od linii frontu. Dla osób chorych psychiatrycznie to niezwykle istotne.
Przypadek Charkowa może być preludium tego, co będzie się działo w całym kraju. Bo w wyniku wojny w całej Ukrainie dramatycznie wzrosła liczba osób wymagających specjalistycznej opieki psychiatrycznej czy psychologicznej. WHO szacuje, że aż 10 mln Ukraińców grozi jakaś forma mentalnych dysfunkcji. A od października Rosja znów atakuje cały kraj rakietami – poczucie zagrożenia w społeczeństwie wrosło.
Oksana Chodorkowska, psycholog MSF-u, mówi: Większość ludzi cierpi na rozdrażnienia, napięcia, problemy z sennością, nerwowość....
Pracownicy MSF-u pomagają ludziom w szpitalach, w ich domach, a nawet na ulicach. Wszędzie ta pomoc jest potrzebna.
Najpopularniejsze artykuły