Służba Zdrowia - strona główna
SZ nr 77–84/2015
z 8 października 2015 r.


>>> Wyszukiwarka leków refundowanych


Wyżej niż Ikar

Krzysztof Boczek

Sebastian Kawa, polski ginekolog, jest najbardziej utytułowanym szybownikiem
na świecie w historii tego sportu. Niedawno jako pierwszy przeleciał szybowcem nad Himalajami.


Krzysztof Boczek: Zaskoczyło mnie, że dość istotną rolę w historii pana życia i pasji odegrał magazyn... „Służba Zdrowia”.

Sebastian Kawa: (śmiech) Historia jest z czasów głębokiego komunizmu, gdy mój ojciec pracował na Górnym Śląsku, a niebo zasnuwały tam gęste kłęby dymu. Tata – także lekarz, zapalony szybownik i pilot samolotowy – w kolejną rocznicę Rewolucji Październikowej był na dyżurze. Pielęgniarka przyniosła mu właśnie wydanie „Służby Zdrowia”. Na pierwszej stronie była podobizna Lenina. Od razu więc obrócił gazetę. A tam wisiały ogłoszenia o pracę. Rzuciła mu się w oczy jedna oferta – dla lekarza w Międzybrodziu Żywieckim – mekce polskich szybowników i lotników. To prawie kurort. Był tam wcześniej kilka razy na obozach i bardzo chciał tam zakotwiczyć. Więc gdy skończył dyżur, pojechał do Międzybrodzia, by podpisać kontrakt. Mama dowiedziała się o tym i naszych przenosinach dopiero gdy ojciec wrócił wieczorem z Międzybrodzia.

K.B.: Gdyby nie ta zmiana i silna pasja ojca, pan zainteresowałby się szybownictwem?

S.K.: Nie wiem. Różnie mogłoby być. Ale poszedłem w ślady ojca. Bo on jest wielkim fascynatem szybownictwa. Jako młodzieniec zbudował sobie szałas pod lotniskiem w Kurowie k. Nowego Sącza. Mieszkał tam dwa miesiące, żywiąc się borówkami i złapanymi w potoku pstrągami. Tak bardzo pociągały go samoloty. Potem został bardzo dobrym pilotem, brał udział w mistrzostwach Polski. Mnie praktycznie wychował na murawie lotniska w Między-
brodziu. Żyłem tymi sukcesami ojca, opowiadaniami z lotów, emocjami z przestworzy. Zawsze mnie to fascynowało. Właściwie nie miałem innego wyjścia – musiałem latać.

K.B.: Do jakich głupot w dzieciństwie popchnęła pana dojrzewająca pasja?

S.K.: Połamałem jakieś rowery, bo skakaliśmy na nich z górek z piasku, z doczepionymi do pleców skrzydełkami ze szmatek. Rozpędzaliśmy się i hop, by „lecieć”… Zwykłe kolarzówki nie wytrzymywały takich eksperymentów. Analogicznie łamaliśmy też narty zimą. Ludzie z lotniska wspominają, że za każdym razem, gdy tata miał startować, jako kilkulatek siadałem na ogonie szybowca i twardo mówiłem: „Lecę razem z nim!”.
Kiedyś zamiast linę od szybowca, podczepiłem linę od innego samolotu. I tak, jeden, startując pociągnął za sobą drugą maszynę. W dodatku ogonem do przodu (śmiech).

K.B.: A ma pan ciągle to zdjęcie, na którym jako kilkulatek, bez majtek włazi pan do świeżo rozbitego szybowca?

S.K.: Jest nawet w mojej książce „Niebo pełne żaru”. Ten szybowiec wtedy trochę „przychuliganił” – zbytnio się rozpędził i lądując uderzył ogonem. Nikt nie zginął, ale kadłub był pęknięty. Ludzie przyszli oglądać, a ja wlazłem do niego, by obejrzeć linki w środku. I wtedy fotkę pstryknął kolega ojca, który pisał dla „Skrzydlatej Polski”. Podpisał „Inspektorat Cywilnych Statków Powietrznych bada przyczyny wypadku”. Ówczesna władza niestety nie miała poczucia humoru i skończyło się to dla niego zawieszeniem i kłopotami.

K.B.: Zdziwiło mnie, że nie pamięta pan swojego pierwszego lotu.

S.K.: Ja tylko nie jestem pewien, czy to był pierwszy. Bo pamiętam lot Zlinem – czeskim samolocikiem do akrobacji, bardzo hałaśliwym. Lecieliśmy chyba z Bielska-Białej do Gliwic. Z przodu maszyny stała skrzynka piwa, a ja siedziałem ojcu na kolanach. Czy to był mój pierwszy lot? Nie wiem. Bo to były takie czasy, że ludzie z aeroklubu, jeśli nie mieli auta, to lecieli gdzieś załatwić sprawę, albo na... zakupy. Wersalka, która do teraz stoi w naszym domu, przyleciała gdzieś ze Śląska samolotem Jak-12. Bardzo dobrze pamiętam lot Bocianem (polski szybowiec – red.) – mój pierwszy lot szybowcem. Letni dzień, góra Żar, nie było chętnych do latania. Tata więc zabrał mnie. Miałem wtedy kilkanaście lat. Przynieśli mi poduchy, jakieś szmaty, podkładki, bym siedząc w kabinie, mógł cokolwiek zobaczyć – Bocian ma wysoką burtę. Mogłem sobie nawet posterować drążkiem. Wynieśliśmy się na 2,5 tys. m, pod chmury. Niestety było bardzo zimno, a ja byłem w krótkich spodenkach. Zmarz-
łem.

K.B.: Potem pewno sporo emocji przynosiły lądowania awaryjne?

S.K.: Szybowcem trzeba czasami lądować w kartoflisku, zbożu czy w kukurydzy. Ja się przekonałem, że bardzo dobre są pola z buraczkami. Bo wszystkie ich bulwy są na jednym poziomie – przed zasadzeniem buraczków takie pole się walcuje. Dzięki temu jest ono równiejsze nawet niż lotnisko. Po takim lądowaniu trzeba szybowiec rozmontować, przywieźć, zmontować. Lepiej więc dolatywać na lotnisko. W Międzybrodziu, oprócz góry Żar, która jest wysoko, i jeziora, nie ma nic równego do lądowania. Wokół góry. Więc był taki czas, że co roku jakiś pechowiec lub dwóch lądowało na tafli wody. Ojciec i ja musieliśmy już lądować na.... bagnach. Zawody w okolicach Łagowa k. Zielonej Góry. Chłodny maj. W nocy przymrozki, czasami krupy śnieżne. Leciałem Jantarem 2B – duży, ciężki, polski szybowiec. Chciałem nim prześmignąć pod chmurą burzową. Wydawało mi się, że dam radę. Pomyliłem się. Musiałem lądować w jakimś dużym kompleksie leśnym. Znalazłem tam równe miejsce. Z daleka. Z bliska okazało się, że to nie łąka, tylko bagienko. W momencie lądowania szybowiec się dosłownie zapadł – podłoże było tak miękkie, jak słabo nadmuchany materac. Nie miałem żadnej komórki, bo wówczas miały one rozmiar cegły i mało kto je miał. Najpierw więc musiałem się przeprawić przez rzeczkę. W lesie znalazłem druty telefoniczne, po nich leśniczówkę. Gdy zjawił się leśniczy, zadzwoniliśmy na lotnisko. I dopiero wtedy kolega przyjechał po mnie. Ale bez ekipy. Więc rozmontowaliśmy szybowiec na bag-nie i... spławialiśmy go rzeką. Indiańskim sposobem – ciuchy trzymaliśmy w węzełku i nad głową.

Podobną przygodę miał tata. Wylądował na bagnach nad Narwią, drewnianym szybowcem Foka. Wyszedł i zobaczył grupę dzieci biegnącą do niego. W pewnym momencie się zatrzymały. On macha do nich, by podeszły, a któreś z nich krzyczy:

– Panie, tam się ostatnio krowa utopiła! (śmiech). Musiał czekać. Szybowiec na szczęście nie tonął. Przyjechał jakiś pułk wojska. Na drabinach podczołgali się i ściągnęli maszynę z ojcem.

K.B.: Jak daleko lata się szybowcem?

S.K.: Ja przeleciałem ponad 2 tys. km w jednym locie. W Argentynie. To jedyne miejsce na Ziemi, w którym można robić tak długie loty na tzw. fali. Zjawisko powstaje przy silnym wietrze, gdy przeskakuje on nad górami. W Argentynie jest ogromne pasmo gór, a wokół rozległe połacie oceanu, więc to wyjątkowe miejsce pod względem powstawania ogromnej fali. Dlatego z jednego rekonesansu stamtąd przywiozłem naraz aż 8 rekordów Polski, m.in. ten najdłuższy przelot. Tak długie trasy to jednak rzadkość. Standardowo na zawodach jest ok. 500 km do pokonania.

K.B.: Czy kiedyś w chmurach czuł pan już, że Charon siedzi w szybowcu, sterując nim na drugą stronę Styksu?

S.K.: Loty są nacechowane pewnym niepokojem. Prawie cały czas. Obawa przed utratą wysokości, czy przed tym, że nie będzie gdzie lądować. Albo że lecimy za blisko skał i prąd, którzy przykleja się do nich, przydusi szybowiec... To się zdarza. Ja ryzykuję, ale zawodowo. Gdy pojawia się niebezpieczeństwo osobiste, zapala się we mnie czerwona lampka, że trzeba coś zrobić. Unikam takich sytuacji. Mam spore doświadczenie i umiejętności, więc latam bezpieczniej niż inni zawodnicy. Podejmuję mniejsze ryzyko, by uzyskać odpowiednie rezultaty.

K.B.: Ale przecież w tym sporcie nie wszystko zależy od człowieka i jego umiejętności...

S.K.: Oczywiście. Ale zawsze zostawiam sobie jakiś margines bezpieczeństwa, gdy np. krążę przy skałach, korzystając z prądów wznoszących. Charon więc nigdy nie zajrzał mi w oczy. W życiu nigdy nie rozbiłem żadnej maszyny.

K.B.: Co jest tak pięknego w szybownictwie, że warto ryzykować?

S.K.: To się zmienia z czasem. Ludzie młodzi są zafascynowani tym, że mogą się oderwać od ziemi i przemieszczać się w trójwymiarowej przestrzeni. Ten moment, gdy zaczynamy się w szybowcu unosić, tak 1–2 metry nad ziemią, jest najbardziej ekscytujący. Bo wtedy mamy bezpośredni kontakt wzrokowy z przeszkodami, drzewami, budynkami, ludźmi. A już lecimy. Już możemy manewrować. Latanie w górach jest też fascynujące, bo śmigamy między wierzchołkami, blisko zboczy, drzew. Potem ludzie fascynują się tym, że można się przemieszczać, dotrzeć gdzieś dalej. Szybowiec to prawie jak teleportacja. Docieramy do miejsc, które są niedostępne dla innych – odległe góry, duże kompleksy leśne, jeziora. Jeżeli ktoś się tam dostaje, to tylko pojedyncze osoby i to z wielkim wysiłkiem. A szybownik jest w stanie obejrzeć te miejsca kamień po kamieniu. Godzinami można się napawać widokami np. lodowców. Mnie cieszy też, że mogę dolecieć w takie miejsca dzięki... siłom natury. Przy okazji jeszcze pokonując konkurentów na zawodach.

K.B.: Co jest szczególnie piękne, gdy patrzy się na to z szybowca?
S.K.: Właśnie te miejsca, w których rzadko kto może się pojawić, np. duże parki narodowe. Nie wlecisz tam helikopterem, samolotem, bo te mają silniki. A szybowcem – nie ma problemu.

K.B.: O co szybownik jest bogatszy od nie-szybowników?

S.K.: Przeżycia, które trudno czasami opisać słowami. Miejsca, które się odwiedziło. Ja już z szybowcem byłem na wszystkich kontynentach. Nie wyobrażam sobie poznawania świata na piechotę. W rejonie 300 km od miejsca, w którym rozgrywają się zawody, znam prawie każdy szczegół. I to jest coś niesamowitego. Ciekawa jest pustynia Kalahari – rdzawo-czerwona, niezwykle kolorowa. Ale latanie tam jest nudne, bo trzeba trzymać się na dużej wysokości 3–4 tys. m nad terenem. Chmury wspaniale wyglądają, bo suche powietrze jest przenikliwie czyste. Burze, z widocznymi kowadłami za horyzontem, tworzą niezwykłe spektakle. Najciekawsze jest latanie w górach. Tam narodziło się szybownictwo, i teraz tam wraca.

K.B.: Przeszedł pan do historii lotnictwa jako pierwszy człowiek, który szybowcem leciał nad Himalajami.

S.K.: W pierwszej części tego projektu przeszliśmy przez biurokratyczne piekło, które urządziła nam kasta urzędników Nepalu. Trwało to bardzo długo. Gdy załatwiliśmy formalności, to zostały nam 3 dni na latanie. I popsuła się pogoda. Dosłownie ostatniego dnia mieliśmy nadzieję, że przynajmniej zobaczymy Himalaje. I wtedy powstała „fala”. Wiatr wiał 200 km/h. W Nepalu nie ma lotnictwa sportowego, brak więc samolotów, które mogłyby pociągnąć szybowiec. Dlatego model, którym ja tam dysponowałem był wyposażony w mały silnik. On wyniósł nas na 500–600 m nad lotnisko i dalej już prądami powietrznymi do góry. Dzięki temu wydostaliśmy się nad wierzchołki chmur. Przy turbulencjach i silnym wietrze wznosiliśmy się bardzo szybko. Poszybowaliśmy na 9,6 tys. m, nad Annapurną. Kolory i sceneria nie do opisania. Tego nawet zdjęcia nie oddadzą. Soczyste barwy, w krystalicznie czystym powietrzu. Widoki na setki kilometrów. Tybet, subkontynent indyjski. Skały brązowe, słabo pokryte śniegiem. W takich momentach człowiek rozumie, po co się to robi.

K.B.: Z czym te emocje mógłby pan porównać?

S.K.: Z lądowaniem na Księżycu. Co prawda nasza ekipa była znacznie mniejsza i dysponowaliśmy skromniejszymi środkami niż NASA, ale sukces był dla nas zbliżony. Jako pierwszą oblecieliśmy z bliska Machapuchare – szczyt w masywie Annapurny. To święta góra hinduistów, na którą nie można wejść, wspinać się. Nikt nigdy tam nie był, a my oglądaliśmy ją z bliska. Żeglując w powietrzu.

K.B.: Przez miesiąc próbowałem do pana dotrzeć – cały czas był pan na zawodach. Głównie za granicą. Chyba już odwiesił pan kitel lekarski na wieszak, czy tak?

S.K.: Niezupełnie. W sezonie letnim właściwie mnie nie ma – co drugi tydzień latam. Nikt też by mi w takiej sytuacji etatu nie zaoferował. Ale nadal pracuję jako lekarz w rodzinnym ośrodku zdrowia – rodzice i żona prowadzą własną praktykę. W niej mogę sobie chałturzyć.

K.B.: Czyli można pogodzić intensywne latanie i pracę ginekologa?

S.K.: Da radę. Ale moja przygoda z szybownictwem już się kończy.

K.B.: Dlaczego?

S.K.: To nie jest sport, który przynosi pieniądze – w Polsce bardzo mało popularny. Z tego się nie da żyć. Kiedy już miałem sporo sukcesów międzynarodowych, to częściej o sobie mogłem przeczytać w gazetach nowozelandzkich, niemieckich, francuskich niż w Polsce. U nas cisza. Musiałbym albo pójść dalej i latać na dużych samolotach pasażerskich, albo z tak intensywnego uprawiania tej pasji zrezygnować.

K.B.: Czy kiedykolwiek zawód lekarza przydał się w tej pasji?

S.K.: Niestety było trochę wypadków, przy których miałem możliwość wykazania się. Kiedyś szybowiec podczas lądowania zahaczył o zboże i walnął z impetem o grunt. Pilot złamał kręgosłup. Innemu koledze, podczas katastrofy, ostre elementy blach prawie obcięły nogi – przecięte wszystkie tętnice, nerwy itd. Ja znalazłem się na miejscu wypadku przypadkowo, z pustymi rękami. Sytuacja była dramatyczna, ale udało się go uratować. Do teraz aż mnie ciarki przechodzą, gdy to wspominam.

K.B.: Swoją drugą książkę zatytułował pan „Moje skrzydła. Drugi znaczy ostatni”. Ma pan silną potrzebę rywalizacji?

S.K.: Tak. Ludzie pytają się mnie, „ile można?”, „jeszcze się panu nie znudziło?”. Bo już mam sporą kolekcję 20 medali z samych mistrzostw świata. Mimo to do każdych zawodów staram się podejść poważnie i dobrze się przygotować. Jeśli tak nie jest, to wpadam niemalże w szał. Co mnie nakręca do jeszcze intensywniejszego działania. Szybownictwo nie jest takim sportem jak bieganie – przelecisz bieżnię, zmierzysz czas i wiesz, w jakiej jesteś formie. W szybownictwie nie znasz swojej formy, dopóki nie zmierzysz się z innymi zawodnikami. A sukces na zawodach jest okupiony strasznym wysiłkiem.

K.B.: Ma pan w domu kopię obrazu Bruegla „Upadek Ikara”?

S.K.: Wiem, który to, ale nie mam go. Ale za to mam Ikary i Dedale pod innymi postaciami – rzeźby z brązu, kamienia, drewna, srebra....

K.B.: I co pan czuje, patrząc na nie?

S.K.: Że ludzie są złośliwi (śmiech).




Sebastian Kawa – dziewięciokrotny mistrz świata w konkurencjach szybowcowych, wielokrotny rekordzista świata w szybownictwie, zdobywca ponad 20 medali na MŚ, najbardziej utytułowany pilot szybowcowy w historii tego sportu. W 2014 r. jako pierwszy człowiek na Ziemi przeleciał szybowcem nad najwyższymi szczytami Himalajów. W młodości był wielokrotnym mistrzem Polski w żeglarstwie (Cadet, Optymist i 420). Autor książek: „Niebo pełne żaru” oraz „Moje skrzydła. Drugi znaczy ostatni”. Z zawodu ginekolog. Więcej:
www.SebastianKawa.pl




Najpopularniejsze artykuły

Programy lekowe w chorobach z autoimmunizacji w praktyce klinicznej. Stan obecny i kierunki zmian – oglądaj na żywo

Tygrys maruder

Gdzie są powiatowe centra zdrowia? Co z lepszą dostępnością do lekarzy geriatrów? A z obietnicą, że pacjent dostanie zwrot kosztów z NFZ, jeśli nie zostanie przyjęty w poradni AOS w ciągu 60 dni? Posłowie PiS skrzętnie wykorzystali „100 dni rządu”, by zasypać Ministerstwo Zdrowia mniej lub bardziej absurdalnymi interpelacjami dotyczącymi stanu realizacji obietnic, złożonych w trakcie kampanii wyborczej. Niepomni, że ich ministrowie i prominentni posłowie w swoim czasie podkreślali, że na realizację obietnic (w zdrowiu na pewno) potrzeba kadencji lub dwóch.

Najlepsze systemy opieki zdrowotnej na świecie

W jednych rankingach wygrywają europejskie systemy, w innych – zwłaszcza efektywności – dalekowschodnie tygrysy azjatyckie. Większość z tych najlepszych łączy współpłacenie za usługi przez pacjenta, zazwyczaj 30% kosztów. Opisujemy liderów. Polska zajmuje bardzo odległe miejsca w rankingach.

VIII Kongres Patient Empowerment

Zdrowie jest najważniejsze, ale patrząc zarówno na indywidualne decyzje, jakie podejmują Polacy, jak i te zapadające na szczeblu rządowym, praktyka rozmija się z ideą – mówili uczestnicy kongresu Patient Empowerment (14–15 maja, Warszawa).

Leki przeciwpsychotyczne – ryzyko dla pacjentów z demencją

Obecne zastrzeżenia dotyczące leczenia behawioralnych i psychologicznych objawów demencji za pomocą leków przeciwpsychotycznych opierają się na dowodach zwiększonego ryzyka udaru mózgu i zgonu. Dowody dotyczące innych niekorzystnych skutków są mniej jednoznaczne lub bardziej ograniczone wśród osób z demencją. Pomimo obaw dotyczących bezpieczeństwa, leki przeciwpsychotyczne są nadal często przepisywane w celu leczenia behawioralnych i psychologicznych objawów demencji.

Worków z pieniędzmi nie będzie

Jeśli chodzi o nakłady, cały czas jesteśmy w ogonie krajów wysokorozwiniętych. Średnia dla OECD, jeśli chodzi o nakłady łączne, to 9 proc., w Polsce – ok. 6,5 proc. Jeśli chodzi o wydatki publiczne, w zasadzie nie przekraczamy 5 proc. – mówił podczas kongresu Patient Empowerment Jakub Szulc, były wiceminister zdrowia, w maju powołany przez minister Izabelę Leszczynę do zespołu, który ma pracować nad zmianami systemowymi.

Pacjent geriatryczny to lekoman czy ofiara?

Coraz częściej, w różnych mediach, możemy przeczytać, że seniorzy, czyli pacjenci geriatryczni, nadużywają leków. Podobno rekordzista przyjmował dziennie 40 różnych preparatów, zarówno tych zaordynowanych przez lekarzy, jak i dostępnych bez recepty. Cóż? Przecież seniorzy zazwyczaj cierpią na kilka schorzeń przewlekłych i dlatego zażywają wiele leków. Dość powszechna jest też opinia, że starsi ludzie są bardzo podatni na przekaz reklamowy i chętnie do swojego „lekospisu” wprowadzają suplementy i leki dostępne bez recepty. Ale czy za wielolekowością seniorów stoi tylko podporządkowywanie się kolejnym zaleceniom lekarskim i osobista chęć jak najdłuższego utrzymania się w dobrej formie?

Wypalenie zawodowe – młodsze rodzeństwo stresu

Wypalenie zawodowe to stan, który może dotknąć każdego z nas. Doświadczają go osoby wykonujące różne zawody, w tym pracownicy służby zdrowia – lekarze, pielęgniarki, ratownicy medyczni. Czy przyczyną wypalenia zawodowego jest przeciążenie obowiązkami zawodowymi, bliski kontakt z cierpieniem i bólem? A może do wypalenia prowadzą nas cechy osobowości lub nieumiejętność radzenia sobie ze stresem? Odpowiedzi na te pytania udzieli Leszek Guga, psycholog specjalizujący się w tematyce zdrowia, opiece długoterminowej i długofalowych skutkach stresu.

Szczyt Zdrowie 2024

Na przestrzeni ostatnich lat nastąpiło istotne wzmocnienie systemu ochrony zdrowia. Problemy płacowe praktycznie nie istnieją, ale nie udało się zwiększyć dostępności do świadczeń zdrowotnych. To główne wyzwanie, przed jakim stoi obecnie Ministerstwo Zdrowia – zgodzili się eksperci, biorący udział w konferencji Szczyt Zdrowie 2024, podczas którego próbowano znaleźć odpowiedź, czy Polskę stać na szeroki dostęp do nowoczesnej diagnostyki i leczenia na europejskim poziomie.

Poza matriksem systemu

Żyjemy coraz dłużej, ale niekoniecznie w dobrym zdrowiu. Aby każdy człowiek mógł cieszyć się dobrym zdrowiem, trzeba rzucić wyzwanie ortodoksjom i przekonaniom, którymi się obecnie kierujemy i spojrzeć na zdrowie znacznie szerzej.

Kształcenie na cenzurowanym

Czym zakończy się audyt Polskiej Komisji Akredytacyjnej w szkołach wyższych, które otworzyły w ostatnim roku kierunki lekarskie, nie mając pozytywnej oceny PKA, choć pod koniec maja powiało optymizmem, że zwycięży rozsądek i dobro pacjenta. Ministerstwo Nauki chce, by lekarzy mogły kształcić tylko uczelnie akademickie.

Pigułka dzień po, czyli w oczekiwaniu na zmianę

Już w pierwszych tygodniach urzędowania minister zdrowia Izabela Leszczyna ogłosiła program „Bezpieczna, świadoma ja”, czyli – pakiet rozwiązań dla kobiet, związanych przede wszystkim ze zdrowiem prokreacyjnym. Po kilku miesiącach można byłoby już zacząć stawiać pytania o stan realizacji… gdyby było o co pytać.

Ile trwają studia medyczne w Polsce? Podpowiadamy!

Studia medyczne są marzeniem wielu młodych ludzi, ale wymagają dużego poświęcenia i wielu lat intensywnej nauki. Od etapu licencjackiego po specjalizację – każda ścieżka w medycynie ma swoje wyzwania i nagrody. W poniższym artykule omówimy dokładnie, jak długo trwają studia medyczne w Polsce, jakie są wymagania, by się na nie dostać oraz jakie możliwości kariery otwierają się po ich ukończeniu.

Diagnozowanie insulinooporności to pomylenie skutku z przyczyną

Insulinooporność początkowo wykrywano u osób chorych na cukrzycę i wcześniej opisywano ją jako wymagającą stosowania ponad 200 jednostek insuliny dziennie. Jednak ze względu na rosnącą świadomość konieczności leczenia problemów związanych z otyłością i nadwagą, w ostatnich latach wzrosło zainteresowanie tą... no właśnie – chorobą?

Ciemna strona eteru

Zabrania się sprzedaży eteru etylowego i jego mieszanin – stwierdzał artykuł 3 uchwalonej przez sejm ustawy z dnia 22 czerwca 1923 r. w przedmiocie substancji i przetworów odurzających. Nie bez kozery, gdyż, jak podawały statystyki, aż 80 proc. uczniów szkół narkotyzowało się eterem. Nauczyciele bili na alarm – używanie przez dzieci i młodzież eteru prowadzi do ich otępienia. Lekarze wołali – eteromania to zguba dla organizmu, prowadzi do degradacji umysłowej, zaburzeń neurologicznych, uszkodzenia wątroby. Księża z ambon przestrzegali – eteryzowanie się nie tylko niszczy ciało, ale i duszę, prowadząc do uzależnienia.

Czy NFZ może zbankrutować?

Formalnie absolutnie nie, publiczny płatnik zbankrutować nie może. Fundusz bez wątpienia znalazł się w poważnych kłopotach. Jest jednak jedna dobra wiadomość: nareszcie mówi się o tym otwarcie.




bot