Po burzliwym strajkowym początku roku przyszła onkologiczna flauta. Pomimo obaw niektórych analityków, jak na razie, tłumu pacjentów z zielonymi kartami w przychodniach onkologicznych nie ma. Ministerstwo Zdrowia obliczyło, że w pierwszym miesiącu obowiązywania pakietu wydano nieco ponad 35 tysięcy kart DiLO. Z czego w Centrum Onkologii w Warszawie, na przykład zostało zarejestrowanych niecałe 3 tysiące pacjentów z zielona kartą, w tym tych z zewnątrz z Podstawowej Opieki Zdrowotnej było zaledwie 93.
Tłumu nie ma, ale zamieszanie jest, i to duże. Na zapleczu. Niektórzy mówią o tym półgębkiem, żeby nie narazić się możnowładcom z Ministerstwa Zdrowia, inni alarmują wprost do kamery. Doktor Adam Maciejczyk, dyrektor Dolnośląskiego Centrum Onkologii we Wrocławiu wyznał, że system do rejestracji pacjentów w jego szpitalu co chwilę się zawiesza, bywa, że nie działa po kilkanaście godzin dziennie. W Instytucie Gruźlicy i Chorób Płuc w Warszawie obliczyli, że zarejestrowanie pacjenta na nowych zasadach z kartą DiLO zajmuje do półtorej godziny. Najpierw muszą pacjenta zapisać do systemu kolejkowego – w szpitalu i na stronach NFZ. Nie wystarczy w aplikacji szpitalnej, bo ta nie jest kompatybilna z funduszową. Wszystko więc trzeba wklepywać dwa razy. Potem aplikacja zielonej karty. Wszystko ręcznie – żadnego copy/paste. Za każdym razem trzeba wpisać nazwiska wszystkich lekarzy biorących udział w konsylium lekarskim łącznie z numerem prawa wykonywania zawodu. Do tego szczegółowy opis pacjenta i jego choroby. Może to zrobić tylko lekarz. Na koniec wpis do Krajowego Rejestru Nowotworów – wprawdzie wcześniej też trzeba było tam wpisywać chorych – teraz jednak jest to już systemowy obowiązek. Wszystkie przychodnie onkologiczne wchodzą więc do aplikacji i wklepują nazwiska swoich chorych, a system, nienawykły do takich obciążeń co chwila się wiesza. Koszmar dla lekarzy, koszmar dla pacjentów. Profesor jednego z dużych szpitali onkologicznych opowiadał mi o chorym z zieloną kartą, u którego lekarz rodzinny podejrzewał raka jelita grubego. Był blisko w swojej diagnozie, bo pacjent faktycznie miał nowotwór, tyle, że nie jelita grubego, tylko trzustki. Wyszło to w badaniach diagnostycznych. Problem polegał jednak na tym, że karta w POZ została wypisana na raka jelita grubego, więc konsylium lekarskie musiało się trzymać tego podejrzenia. Żeby zmienić podejrzenie, trzeba pacjenta zawrócić do POZ – grzmiał przez telefon profesor. Rzecznik Ministerstwa Zdrowia ze spokojem odpowiada, że to nieprawda, bo wystarczy, aby lekarze w poradni onkologicznej bez odsyłania pacjenta do POZ, wypisali mu nową zielona kartę, z właściwym podejrzeniem/rozpoznaniem. Nie jest to jednak takie proste, bo najpierw trzeba zamknąć otwartą już zieloną kartę na czyjeś nazwisko, aby otworzyć kolejną. Przekonał się o tym pan Andrzej Kwidziński chory na nowotwór płuc. Na początku roku był jednym z pierwszych, któremu lekarze z jednego szpitala na Pomorzu wypisali zieloną kartę, kiedy jednak po dwóch tygodniach zgłosił się na leczenie do innego szpitala – Wojewódzkiego Centrum Onkologicznego w Gdańsku, tamtejsi lekarze nie byli w stanie od ręki ustalić, kto wcześniej wypisał mu zieloną kartę, ale wiedzieli, że ktoś wypisał, więc nie mogli otworzyć nowej. Być może część tych problemów wynika jedynie z tego, że lekarze nie poznali właściwie systemu, który przyszło im obsługiwać. Jest jednak faktem, że nikt nie dał im szansy zapoznania się z nim. Nie było żadnego pilotażu. Zmiany – o czym wszyscy doskonale wiemy – były wprowadzane w pośpiechu bez żadnego dłuższego szkolenia personelu.
Profesor Jacek Jassem, kierownik Kliniki Onkologii i Radioterapii z Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego złożył w gabinecie prezesa NFZ listę kilkudziesięciu pytań dotyczących sposobu realizacji pakietu onkologicznego. Na razie odpowiedzi nie nadeszły.