Służba Zdrowia - strona główna
SZ nr 26–30/2004
z 8 kwietnia 2004 r.

Stuknij na okładkę, aby przejść do spisu treści tego wydania


>>> Wyszukiwarka leków refundowanych


Quo vadis, doktorze?

Repa portret własny

Joanna

Pracę przedstawicielki rozpoczęłam w sposób dosyć nietypowy. A w każdym razie – nie jako świeżo upieczony adept sztuki medycznej. Byłam kobietą "po przejściach". Miałam za sobą praktykę szpitalną i specjalizację, a potem – z przyczyn nie związanych z medycyną – kilkuletnią przerwę w wykonywaniu zawodu. I wcale nie ta przerwa zadecydowała o zmianie ścieżki kariery. Nie była aż tak długa, żeby uniemożliwić mi ponowne bycie lekarzem. Zresztą, gdyby nawet, to są przecież staże adaptacyjne.

Powody były zupełnie inne. Przez tych kilka lat, które spędziłam poza granicami kraju, rynek pracy w Polsce zmienił się diametralnie. Gabinety prywatne wyrastały jak grzyby po deszczu, w budżetówce natomiast pojawił się nowy podmiot w postaci "stażysty-wolontariusza". Po powrocie szybko uświadomiłam sobie, że z marzeniem o etacie szpitalnym powinnam się raczej pożegnać. A zawierzając nieco przysłowiu: "nieobecni racji nie mają", nie bardzo paliłam się do własnego gabinetu, z szyldem o nieznanym pacjentom nazwisku. Poza tym, wielu moich kolegów miało już za sobą nie tylko otwarcie, ale i zamknięcie tego biznesu. Pozostawało ciagle pytanie: co będę robić? Wtedy ktoś z przyjaciół podsunął mi pomysł z firmą...

Było to dla mnie coś zupełnie obcego. W czasach, kiedy pracowałam w szpitalu, przedstawiciele nie odwiedzali lekarzy (lata 80.). Słyszałam o "repowaniu" za granicą, ale szczerze mówiąc nie zetknęłam się z tym bezpośrednio.

Nie mając żadnego innego rozwiązania ani pomysłu na życie, postanowiłam spróbować. Znajomy żony kolegi znalazł dojście do firmy, która właśnie prowadziła rekrutację. Wymagany był dyplom lekarza lub farmaceuty (wtedy standard), dyspozycyjność, entuzjam i nastawienie na sukces. W zamian: miła atmosfera w dynamicznym zespole, służbowy samochód, atrakcyjne wynagrodzenie i perspektywa kariery. Zostałam przyjęta.

Na inauguracyjnym spotkaniu integracyjnym poczułam się trochę nieswojo. Rozglądałam się za kimś z mojego pokolenia (miałam 39 lat), ale nikogo takiego nie znalazłam. Wokół mnie byli sami ludzie młodzi, właściwie startujący w życiu. Oczywiście, mieli wymagane dyplomy, ale dla większości z nich była to pierwsza praca po studiach. Niektórzy, by skorzystać z oferty, zrezygnowali ze stażu. Młody wiek stanowił również cechę przedstawicieli władz firmy. Byli oni jednak nieco starsi od werbowanych "repów" i pewnie z tego powodu, przesunęłam się odruchowo w ich stronę. Szybko jednak mi pokazano, gdzie jest moje miejsce.

Organizatorzy bardzo dbali o nasz dobry humor, sytość żołądków i właściwe tempo integracji. Kazano nam odrzucić konwenanse, zapomnieć o takich zwrotach, jak "pan" czy "pani". Mieliśmy stanowić przecież niemalże rodzinę, byliśmy członkami tej samej elity, łączył nas wspólny cel, jakim był Sukces.

Po wykwintnej i zakrapianej kolacji oraz noclegu w 4-gwiazdkowym hotelu (pokój 2-osobowy dla każdego i bar bez ograniczeń), z torbą pełną gadżetów i kluczykami do nowego samochodu w ręku, przeżywałam coś w rodzaju swoistego poczucia winy. Zresztą, tak mi już zostało: tkwiłam w tym stanie przez wszystkie lata spędzone w firmie.

Wydawało mi się pewną nielojalnością z mojej strony, że za cały ten finansowy wkład w moją osobę mogę odpłacić jedynie rzetelną pracą. Wiedziałam stale, że nie jestem zbyt dobrym tworzywem do modelowania. Wyznawałam swoje zasady, miałam swoje poglądy, przywiązywałam dużą wagę do manier i do prywatności. Samo przejście na "ty" w pierwszym dniu pracy z ludźmi, którzy mieli po kilkanaście lat mniej i których wcześniej nigdy nie widziałam, było dla mnie pewnym wysiłkiem. Raziły mnie wulgaryzmy i pijaństwo. A słuchając słów dyrektorów regionalnych: "jak rep nie wypije, to nie sprzeda", czułam zwyczajny niesmak. Moja wątroba i kondycja fizyczna też najwyraźniej nie nadawały się do stanowiska. Z imprez na ogół wychodziłam pierwsza, zwykle po angielsku. Koledzy natomiast bawili się do rana, a rano – bardziej lub mniej ochoczo – przystępowali do swoich obowiązków.

Starałam się nie afiszować swojego dyskomfortu, ale chyba nie do końca potrafiłam go ukryć. Mój "indywidualizm" został ukarany. Przypięto mi łatę osoby zarozumiałej i nie potrafiącej się zintegrować. Otrzymałam dodatkowy obowiązek w postaci pracy nad sobą. Niewiele pomogły mi dobre wyniki sprzedaży i nienaganne relacje z klientami: awanse raczej mnie omijały.

Początkowo chodzenie z teczką traktowałam jako nowe doświadczenie, a przekładając to na język biznesowy: nowe wyzwanie. Częste podróże zmuszały do bycia w ciągłej, pełnej gotowości. Odprasowane ubrania na wieszakach, walizka pod ręką, w kuchni odpowiedni zapas dań błyskawicznych, a dziecko dokładnie poinstruowane, co z tym dalej zrobić. I gdyby nie fakt, że życie domowe tliło się z dnia na dzień coraz to mniej widocznym płomieniem, mogłabym śmiało powiedzieć, że wreszcie stałam się osobą doskonale zorganizowaną. Nawet przesyłki materiałów promocyjnych (paki ze stendami, gadżetami i próbkami) upłynniałam w miarę regularnie, dostarczając je w odpowiednie miejsca, tak by nie zawalały piwnicy i nie tarasowały zbytnio przejścia w przedpokoju.

Do moich zadań należała promocja produktów firmy wśród lekarzy i farmaceutów. Określała ją norma: 10 wizyt dziennie. I chociaż nie pod wszystkie adresy udawałam się z jednakowym zapałem (miałam swoje preferencje), zawsze byłam przygotowana merytorycznie, a rozmówców traktowałam z należnym im szacunkiem. Ceniłam ich czas i nie wystawiałam na próbę zaufania, jakim mnie obdarzali. Być może dlatego przyjmowano mnie życzliwie i z sympatią i chętnie ze mną współpracowano. W każdym razie, wiele problemów, z którymi nie mogli się uporać młodsi koledzy po fachu, omijało mnie całkowicie. Nie wiedziałam np., co znaczy sterczeć bezsensownie pod drzwiami i w końcu odchodzić spod nich z kwitkiem. Obce mi były też obawy, że duże zamówienie, finalizujące wizytę apteczną, może stać się przyczyną frustracji i załamania nerwowego u kontrahenta, czy też spowodować zaniechanie przez niego dalszych kontaktów.

W moim odczuciu, farmaceuci bardzo dbali o swój biznes i to oni nadawali wizytom przedstawicieli typowo handlowy charakter. Oczywiście, nikt z nich nie chciał kupować kota w worku, wymagano od nas niezbędnych informacji, ale rozmowa i tak dotyczyła głównie liczb, kalkulacji i marketingu.

Zupełnie inaczej odbierałam spotkania z lekarzami. Odwiedzając gabinety, natrafiałam wprawdzie na różne postawy i oczekiwania, generalnie jednak odczuwałam ogromną więź z tym środowiskiem, zdecydowanie większą niż ze światem biznesu, w który wdepnęłam. Czasami, zwłaszcza początkujący lekarze, z zainteresowaniem wypytywali mnie, co zrobić, żeby zostać repem. Ci jednak stanowili wyjątki. Większość, mimo niegodziwych warunków pracy, nie myślała nawet o rezygnacji z zawodu. Dla niektórych kontakty z firmami były zwykłą odskocznią od szarej rzeczywistości. Inni widzieli w nich jedyną szansę na pozyskanie środków, umożliwiających przeprowadzenie badań czy realizację jakiegoś szlachetnego i służącego chorym przedsięwzięcia. Podziwiałam ich. Za codzienny trud w misji służenia drugiemu człowiekowi. Za nieopuszczanie tonącego okrętu. I im dłużej chodziłam z teczką, tym większy ogarniał mnie wstyd. Nie potrafiłam odpowiedzieć sobie na pytanie, w imię czego z każdym dniem coraz bardziej oddalam się od tego najpiękniejszego zawodu świata, który dane mi było kiedyś zdobyć.

Moja narastająca frustracja nie uszła uwadze menedżerów. Czułam, że mogą się pojawić nowe problemy. Niespodziewanie znajoma zaproponowała mi pracę u siebie. I chociaż ciągle będę bez kitla, ale już bez teczki, otworzyłam kolejny rozdział życia.




Najpopularniejsze artykuły

Münchhausen z przeniesieniem

– Pozornie opiekuńcza i kochająca matka opowiada lekarzowi wymyślone objawy choroby swojego dziecka lub fabrykuje nieprawidłowe wyniki jego badań, czasem podaje mu truciznę, głodzi, wywołuje infekcje, a nawet dusi do utraty przytomności. Dla pediatry zespół Münchhausena z przeniesieniem to wyjątkowo trudne wyzwanie – mówi psychiatra prof. Piotr Gałecki, kierownik Kliniki Psychiatrii Dorosłych Uniwersytetu Medycznego w Łodzi.

Ciemna strona eteru

Zabrania się sprzedaży eteru etylowego i jego mieszanin – stwierdzał artykuł 3 uchwalonej przez sejm ustawy z dnia 22 czerwca 1923 r. w przedmiocie substancji i przetworów odurzających. Nie bez kozery, gdyż, jak podawały statystyki, aż 80 proc. uczniów szkół narkotyzowało się eterem. Nauczyciele bili na alarm – używanie przez dzieci i młodzież eteru prowadzi do ich otępienia. Lekarze wołali – eteromania to zguba dla organizmu, prowadzi do degradacji umysłowej, zaburzeń neurologicznych, uszkodzenia wątroby. Księża z ambon przestrzegali – eteryzowanie się nie tylko niszczy ciało, ale i duszę, prowadząc do uzależnienia.

EBN, czyli pielęgniarstwo oparte na faktach

Rozmowa z dr n. o zdrowiu Dorotą Kilańską, kierowniczką Zakładu Pielęgniarstwa Społecznego i Zarządzania w Pielęgniarstwie w UM w Łodzi, dyrektorką Europejskiej Fundacji Badań Naukowych w Pielęgniarstwie (ENRF), ekspertką Komisji Europejskiej, Ministerstwa Zdrowia i WHO.

Astronomiczne rachunki za leczenie w USA

Co roku w USA ponad pół miliona rodzin ogłasza bankructwo z powodu horrendalnie wysokich rachunków za leczenie. Bo np. samo dostarczenie chorego do szpitala może kosztować nawet pół miliona dolarów! Prezentujemy absurdalnie wysokie rachunki, jakie dostają Amerykanie. I to mimo ustawy, która rok temu miała zlikwidować zjawisko szokująco wysokich faktur.

ZUS zwraca koszty podróży

Osoby wezwane przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych do osobistego stawiennictwa na badanie przez lekarza orzecznika, komisję lekarską, konsultanta ZUS często mają do przebycia wiele kilometrów. Przysługuje im jednak prawo do zwrotu kosztów przejazdu. ZUS zwraca osobie wezwanej na badanie do lekarza orzecznika oraz na komisję lekarską koszty przejazdu z miejsca zamieszkania do miejsca wskazanego w wezwaniu i z powrotem. Podstawę prawną stanowi tu Rozporządzenie Ministra Pracy i Polityki Społecznej z 31 grudnia 2004 r. (...)

Leki, patenty i przymusowe licencje

W nowych przepisach przygotowanych przez Komisję Europejską zaproponowano wydłużenie monopolu lekom, które odpowiedzą na najpilniejsze potrzeby zdrowotne. Ma to zachęcić firmy farmaceutyczne do ich produkcji. Jednocześnie Komisja proponuje wprowadzenie przymusowego udzielenia licencji innej firmie na produkcję chronionego leku, jeśli posiadacz patentu nie będzie w stanie dostarczyć go w odpowiedniej ilości w sytuacjach kryzysowych.

Byle jakość

Senat pod koniec marca podjął uchwałę o odrzuceniu ustawy o jakości w opiece zdrowotnej i bezpieczeństwie pacjenta w całości, uznając ją za niekonstytucyjną, niedopracowaną i zawierającą szereg niekorzystnych dla systemu, pracowników i pacjentów rozwiązań. Sejm wetem senatu zajmie się zaraz po świętach wielkanocnych.

Rzeczpospolita bezzębna

Polski trzylatek statystycznie ma aż trzy zepsute zęby. Sześciolatki mają próchnicę częściej niż ich rówieśnicy w Ugandzie i Wietnamie. Na fotelu dentystycznym ani razu w swoim życiu nie usiadł co dziesiąty siedmiolatek. Statystyki dotyczące starszych napawają grozą: 92 proc. nastolatków i 99 proc. dorosłych ma próchnicę. Przeciętny Polak idzie do dentysty wtedy, gdy nie jest w stanie wytrzymać bólu i jest mu już wszystko jedno, gdzie trafi.

Leczenie wspomagające w przewlekłym zapaleniu prostaty

Terapia przewlekłego zapalenia stercza zarówno postaci bakteryjnej, jak i niebakteryjnej to duże wyzwanie. Wynika to między innymi ze słabej penetracji antybiotyków do gruczołu krokowego, ale także z faktu utrzymywania się objawów, mimo skutecznego leczenia przeciwbakteryjnego.

Skąd się biorą nazwy leków?

Ręka do góry, kto nigdy nie przekręcił nazwy leku lub nie zastanawiał się, jak poprawnie wymówić nazwę handlową. Nazewnictwo leków (naming) bywa zabawne, mylące, trudne i nastręcza kłopotów tak pracownikom służby zdrowia, jak i pacjentom. Naming to odwzorowywanie konceptu marki, produktu lub jego unikatowego pozycjonowania. Nie jest to sztuka znajdowania nazw i opisywania ich uzasadnień. Aby wytłumaczenie miało sens, trzeba je rozpropagować i wylansować, i – jak wszystko na rynku medycznym – podlega to ścisłym regulacjom prawnym i modom marketingu.

Udar mózgu u dzieci i młodzieży

Większość z nas, niestety także część lekarzy, jest przekonana, że udar mózgu to choroba, która dotyka tylko ludzi starszych. Prawda jest inna. Udar mózgu może wystąpić także u dzieci i młodzieży. Co więcej, może do niego dojść nawet w okresie życia płodowego.

Odpowiedzialność pielęgniarki za niewłaściwe podanie leku

Podjęcie przez pielęgniarkę czynności wykraczającej poza jej wiedzę i umiejętności zawodowe może być podstawą do podważenia jej należytej staranności oraz przesądzać o winie w przypadku wystąpienia szkody lub krzywdy u pacjenta.

Różne oblicza zakrzepicy

Choroba zakrzepowo-zatorowa, potocznie nazywana zakrzepicą to bardzo demokratyczne schorzenie. Nie omija nikogo. Z jej powodu cierpią politycy, sportowcy, aktorzy, prawnicy. Przyjmuje się, że zakrzepica jest trzecią najbardziej rozpowszechnioną chorobą układu krążenia.

Czy będziemy mądrzy przed szkodą?

Nie może być żadnych wątpliwości: zarówno w obszarze ochrony zdrowia, jak i w obszarze zdrowia publicznego wyzwań – zagrożeń, ale i szans – jest coraz więcej. Dobrze rozpoznawana rzeczywistość okazuje się bardziej skomplikowana, zupełnie tak jak w powiedzeniu – im dalej w las, tym więcej drzew.

Leczenie przeciwkrzepliwe u chorych onkologicznych

Ustalenie schematu leczenia przeciwkrzepliwego jest bardzo często zagadnieniem trudnym. Wytyczne dotyczące prewencji powikłań zakrzepowo-zatorowych w przypadku migotania przedsionków czy zasady leczenia żylnej choroby zakrzepowo-zatorowej wydają się jasne, w praktyce jednak, decydując o rozpoczęciu stosowania leków przeciwkrzepliwych, musimy brać pod uwagę szereg dodatkowych czynników. Ostatecznie zawsze chodzi o wyważenie potencjalnych zysków ze skutecznej prewencji/leczenia żylnej choroby zakrzepowo-zatorowej oraz ryzyka powikłań krwotocznych.

Pneumokoki: 13 > 10

– Stanowisko działającego przy Ministrze Zdrowia Zespołu ds. Szczepień Ochronnych jest jednoznaczne. Należy refundować 13-walentną szczepionkę przeciwko pneumokokom, bo zabezpiecza przed serotypami bardzo groźnymi dla dzieci oraz całego społeczeństwa, przed którymi nie chroni szczepionka 10-walentna – mówi prof. Ewa Helwich. Tymczasem zlecona przez resort zdrowia opinia AOTMiT – ku zdziwieniu specjalistów – sugeruje równorzędność obu szczepionek.




bot