SZ nr 17–25/2015
z 12 marca 2015 r.
Profesor na wojnie
Krzysztof Boczek
Kto raz przeżył śmierć, już się jej nie boi. O swoim udziale w medycznych misjach wojskowych w Afganistanie opowiada prof. Waldemar Machała, anestezjolog.
Krzysztof Boczek: Gdy pan ogłosił, że chce jechać na misję wojskową do Afganistanu, ktoś komentował, że pan oszalał?Waldemar Machała: Znajomi reagowali w ten sposób, że po mnie na wojnę pojechał mój asystent – lekarz wojskowy oraz anestezjolog Krzysiek Chmiela z Łodzi.
K.B.: A rodzina nie namawiała pana do rezygnacji z planów wyjazdu?W.M.: Nie. Ze mną jest trochę jak z kosmonautami – po co im mówić, by nie lecieli w kosmos, skoro to ich drugie życie?
K.B.: Dziennikarze jeżdżący na wojnę twierdzą, że tam, w obliczu śmierci, lepiej poznaje się naturę człowieka. A po co jedzie profesor medycyny?W.M.: Żeby lepiej ratować ludzi tutaj. Wojna to nie miejsce, gdzie można się czegokolwiek uczyć. Ale można się tam... doskonalić. Czyli gdy ma się już pewien zasób wiedzy, jest się specjalistą, i stanęło się przed wieloma wyzwaniami w kraju. Tam jedzie się też po to, by pomagać rannym ludziom. Biorąc pod uwagę zmiany na świecie, zagrożenie ze strony tak zwanego Państwa Islamskiego, doświadczenia zebrane w leczeniu ran po ostrzałach, wybuchach min czy wypadkach z udziałem ciężkiego sprzętu, mogą być wykorzystane tutaj w kraju, w leczeniu chorych po urazach. Jest i kolejny powód. W Polsce dotychczas brakowało wśród wykładowców specjalistów od medycyny taktycznej, kiedyś zwanej medycyną pola walki. Dotyczy ona tego, czego się nie spotyka w środowisku cywilnym. A przecież, aby taki przedmiot prowadzić i być wiarygodnym, trzeba mieć też te doświadczenia. Zwłaszcza kiedy chodzi o studentów Wydziału Wojskowo–Lekarskiego – kandydatów do przyszłej służby na wojnie. O ile wojskowy endokrynolog, chirurg ogólny, specjalista od interny są w stanie uczyć takich studentów bez wyjeżdżania na misję, to w przypadku anestezjologa, medyka taktycznego takie doświadczenia są konieczne. Nie jestem jedynym wykładowcą, który był na misji medycznej na wojnie.
K.B.: A kto jeszcze?W.M.: Oprócz mnie także prof. Krzysztof Korzeniewski – lekarz medycyny zapobiegawczej – zajmował się miejscowymi zagrożeniami, np. pasożytami, problemami klimatycznymi itd. Było jeszcze wielu innych wykładowców: dr Tomek Brzowski – chirurg ogólny z Wojskowego Instytutu Medycznego, Przemek Guła – ortopeda, oraz kilku ratowników, np. Tomek Sanak.
K.B.: A jak pana doświadczenie zadziałało na studentów?W.M.: Mam wrażenie, że dużo chętniej przychodzą na wykłady i słuchają tego, co mam im do powiedzenia.
K.B.: Mówi pan: „Wojna pokazuje człowiekowi to, co najważniejsze – dobro, przyzwoitość, godność” Trzeba jechać tam, by to stwierdzić?W.M.: Aby to docenić – tak, trzeba tam jechać. Bo jeżeli tam nie dba się o drugiego człowieka – w ramach starego porzekadła „dziś ty, jutro ja” – to daleko się nie zajdzie.
K.B.: Przykład?W.M.: Istnieje coś takiego, jak „walking blood bank” (wbb) – gdy zaczyna brakować krwi, to w bazie ogłaszana jest właśnie taka gotowość. Informujemy, jaka grupa krwi jest potrzebna. Dzięki wbb nigdy nie zabrakło nam krwi. Nawet gdy ratowaliśmy życie talibom – osobom, które chciały nas tylko zabić. W takich przypadkach mówiliśmy żołnierzom, dla kogo ta krew będzie. I nigdy nie spotkaliśmy się z tym, by ktoś odmówił. „Nie jesteśmy sędziami” – tłumaczyli. To jest humanitaryzm, którego czasami u nas w Polsce brakuje. Ponad 90% osób, którym tam ratowaliśmy zdrowie czy życie to byli Afgańczycy.
K.B.: Dużo było rannych? Kilkuset?W.M.: Kilkudziesięciu. Przede wszystkim ofiary min, ładunków wybuchowych, ataków moździerzowych, ataków rakietowych, postrzałów czy wypadków z udziałem ciężkiego sprzętu. Oparzenia fosforem – to robiło wrażenie. Substancja, która płonie w ciele. Koszmarne przeżycie!
K.B.: Fosfor? To zakazane. Kto czegoś takiego używał?W.M.: Talibowie. Nie wiem, skąd to mieli. Może z jakichś rosyjskich czy chińskich bomb.
K.B.: Tam na misjach lekarz jest bliżej pacjenta?W.M.: Tak, bo z nim jada śniadanie, obiad, kolację, kupuje coś w sklepiku. Absolutnie jest bliżej. Trochę jak lekarz rodzinny w małej miejscowości – baza liczyła 2 tys. osób.
K.B.: Pamięta pan sierżanta Burnsa – tego złego, i Eliasa – tego dobrego z filmu „Pluton”? W.M.: Oczywiście.
K.B.: A czy spotkał pan na misjach „Burnsa” i „Eliasa”? W.M.: Nie chciałbym, aby to zabrzmiało jak hagiografia, ale w momencie ataku na bazę, jestem pewien, że każdy z nas, medyków, życzył tym agresorom wszystkiego najgorszego. Łącznie ze śmiercią. Ale jeśliby ich przywieźli jako rannych, to byśmy ich ratowali. Burns i Elias mieli ten komfort, że zło i dobro istniały w nich z osobna, w każdym jedno. Tymczasem one występują razem w każdym z nas. Zwłaszcza od czasów Dickensa (śmiech). Nie, nie przypominam sobie takiego Burnsa w naszej bazie.
K.B.: Ja myślałem niekoniecznie o naszych żołnierzach, ale np. o talibach...W.M.: Aha. W oczach talibów, których leczyliśmy, wielokrotnie widziałem zło. Byłem przekonany, że gdyby mogli, to nawet leżąc na stole operacyjnym zrobiliby wszystko, by, delikatnie mówiąc, nam mocno zaszkodzić. Na szczęście są w takich przypadkach surowe procedury sprawdzania rannego, a lekarze wojskowi są uzbrojeni w typowe dla żołnierza armii polskiej pistolety.
K.B.: Makarov?W.M.: Nie. Ja miałem Wista – całkiem przyzwoity pistolet. 18 naboi w magazynku, dwa na zmianę. Przez cały czas broń była załadowana.
K.B.: Miał pan okazję użyć jej tam w obronie własnej lub kolegów?W.M.: Nie było takiej potrzeby. Broń lekarza nie jest jak strzelba wiszącą na ścianie w I akcie spektaklu, która wiadomo, że w III akcie wystrzeli. Cywilni lekarze na misji nie dostają broni.
K.B.: Moment, a ja wyczytałem, że pan jest cywilem...W.M.: Jestem absolwentem Wojskowej Akademii Medycznej i w 2001 r. faktycznie odszedłem do cywila. Ale nie interesowało mnie, by jechać na misję jako cywil. Wewnętrznie czuję się żołnierzem, a mundur to dla mnie druga skóra, więc chciałem tam jechać w tej roli.
K.B.: Który dzień zapamiętał pan szczególnie?W.M.: Atak na bazę Ghazni. Czerwiec 2013 roku. Rebelianci wysadzili ogrodzenie i do wewnątrz wtargnęło 8–10 samobójców z pasami szahida i uzbrojeniem.
K.B.: Gdzie pan wówczas był?W.M.: Atak nastąpił kilka minut przed 16.00, a my o 16.00 mieliśmy rozpocząć z Amerykanami ćwiczenia na śmigłowcach, więc przygotowywaliśmy się do nich. Gdy usłyszeliśmy wybuch zawył alarm incoming („nadchodzi” – przyp. red.). Wtedy trzeba paść na ziemię. Czekaliśmy aż syrena przestanie wyć, bo nie było wiadomo, czy to atak rakietowy, czy z moździeża czy coś innego. Gdy przestało, pobiegliśmy do najbliższego schronu – w granicach szpitala były 4. Potem przez krótkofalówki usłyszeliśmy o ogłoszeniu statusu „medevac” – wszyscy medycy wtedy muszą biec do trauma room. Po drodze zahaczyłem o kamp, w którym miałem kamizelkę i hełm. Lekarz musi to nosić podczas ataku. Nawet jeśli operuje.
K.B.: Pobił pan swój rekord życiowy na setkę?W.M.: Nie wiem. Biegłem szybko. Takich alarmów było więcej podczas mojego pobytu, więc miałem już wyćwiczone ruchy. W trauma room czekaliśmy na rannych – nie pamiętam ilu ich wtedy było, ale jeden był ciężko. Od tego czasu przez całą noc szpital był w gotowości. Po bazie krążyły wzmocnione straże, bo nie mieliśmy pewności, czy któryś z terrorystów nie ukrył się, by zaatakować w nocy. To była długa i dobrze zapamiętana przeze mnie noc. Wszystkim tym naszym chłopcom, którzy wtedy chronili bazę i szpital, pod dowództwem gen. Sokołowskiego za ich poświęcenie, będę do końca życia zapalał świeczkę na każdym odpuście. Wspaniali żołnierze.
K.B.: Rozmawiałem ostatnio z chirurgiem z Ukrainy, który 5 miesięcy służył jako medyk na froncie. Cały czas do nich walili z gradów, snajperzy na nich polowali, chowali się z rannymi po okopach, wykopanych jamach. Przez tydzień żyli z 13 trupami przy 40 stopniowych upałach. Czy na taką wojnę też by pan pojechał?W.M.: Pewnie. Bez żadnych ceregieli. Albo się lubi wojsko albo nie.
K.B.: Dlaczego?W.M.: Do tej pory wspominam z dużym wzruszeniem chwile, gdy udało nam się uratować jednego z pilotów wojskowych. Potem, już w Polsce, pocztą, w kopercie bąbelkowej dostałem monetę w okolicznościowym wydaniu wojskowym. Na awersie jest orzeł lotniczy, na rewersie dwa śmigłowce MI–17 i MI–24, oraz mój stopień, który wtedy miałem – majora. I napisane: „Tylko życie poświęcone innym warte jest przeżycia”. Do dziś, nie wiem od kogo to dostałem. Widocznie osobom, które to wysyłały, zależało, by nie było widać nadawcy. Monetę tę wydano tylko w jednym egzemplarzu. Tylko dla mnie. Mając coś takiego, wiem, co jest istotne w życiu. Na całą jego resztę. Gdyby pan zapytał kogokolwiek z moich kolegów – lekarzy, pielęgniarek czy ratowników – czy kolejny raz by ryzykowali, by ratować innych, to powiedzą panu to samo: jedziemy. Bez dwóch zdań.
K.B.: Jakie są skutki tego pana wyjazdu?W.M.: Nie przypuszczałem tego, ale wojna spowodowała, że przestałem się bać drobiazgów. Że ktoś krzywo na mnie spojrzy, skrytykuje... Bo każdy z nas, którzy tam byli, miał poczucie istniejącego zagrożenia. Były ataki na bazę i wielokrotnie pracowaliśmy z rannymi w hełmach, 11-kilogramowych kamizelkach kuloodpornych. A jeśli ktoś coś takiego przeżył, to zmienia mu się system wartościowania w głowie. Jest taka książka o misjach wojskowych w Afganistanie, „Błękitna pustynia” napisana przez Rafała Molendę. W styczniu 2013 wracałem z nim do Polski. Powiedział bardzo ciekawą rzecz, którą też na końcu książki opisuje. Kiedyś w Afganistanie lecieli samolotem przez teren, w którym istniało ryzyko ich zestrzelenia. Po tych doświadczeniach stwierdził, że on się już nie boi śmierci, bo on już nie żyje. Innymi słowy, w przenośni, jeśli ktoś umarł w jakieś części swojej świadomości, to przestał się bać.
K.B.: Ciekawe. Zastanawiałem się, czy naukowiec medyk także jest w stanie jakoś skorzystać na takim wyjeździe, by coś zbadać, opisać?W.M.: Pewnie. Przykład: krwotok. Ile płynów krwiozastępczych, krwi pełnej, osocza, koncentratu krwinek czerwonych jesteśmy w stanie przetoczyć ciężko rannemu pacjentowi? W ciągu 2–3 godzin można mu podać 4-krotną objętość krwi. I ten chory jest w stanie, bez zaburzeń krzepnięcia, normalnie funkcjonować. I przeżyć.
K.B.: I takie przypadki pan miał?W.M.: Tak. My mieliśmy – mówię w imieniu całej grupy medyków.
K.B.: Czy te dwa pana wyjazdy na misje były w jakimś stopniu przełomowe?W.M.: Na pewno zawodowo. Tam dopiero mogłem się zmierzyć z urazami odniesionymi w boju i teraz wiem, że mogę się podjąć – a niekoniecznie, że od razu potrafię – próby leczenia tychże. „Tak jesteśmy silni, na ile nas sprawdzono.” Misja pokazała mi też jakieś niedociągnięcia, ułomności, które powinienem naprawić. Stałem się też bardziej wrażliwy na drugiego człowieka – jego cierpienia, krzywdę, emocje. Bo niezwykle wstrząsające jest, gdy Afgańczykowi ginie pół rodziny. Przez jedną minę. Albo gdy dziewczynka, która idzie pod rękę z ciocią, w ciągu ułamka sekundy, od wybuchu na rynku, traci tę ciocię trzymaną za rękę, a sama jest ciężko ranna.
K.B.: Zachwycał się pan tam wschodami i zachodami słońca, a mnie zastanawia, jak po takich historiach, pełnych bólu i cierpienia, człowiek znajduje w sobie chęć do podziwiania piękna?W.M.: Przede wszystkim wtedy to trzeba robić. Jako antidotum na sytuację i na przemijanie. Gdyby Afganistan chciał zarabiać na turystyce i rozminował kraj, to byłby to absolutny top. To trzeba zobaczyć. Te góry, to niebo, te gwiazdy! Wschody, zachody i śnieżyce. Coś niesamowitego!
K.B.: Co dała panu ta misja?W.M.: Pewność pracy w zespole w przypadku ciężko chorych i ciężko rannych ludzi. I wewnętrzne przekonanie, że chyba potrafię powiedzieć: przegrałem z chorobą, przegrałem z urazem. I z wyjątkiem pochylenia się nad tym pacjentem, nie jestem w stanie nic już zrobić.
K.B.: Zachęca pan innych lekarzy do brania udziału w takich misjach wojskowych?W.M.: Aż tak to raczej nie, bo to oznaczałoby, że stanąłbym w biurze werbunkowym i krzyczał „go to army”. Broń Panie Boże! Ale jeśli jesteś specjalistą zabiegowym – anestezjologiem, chirurgiem czy ortopedą – to takie doświadczenia na pewno ci się przydadzą. Wiem od medyków z USA, że jeżeli mieli oni jakikolwiek udział w pracach w szpitalu polowym, to po powrocie do kraju ich pozycja startowa do pracy w centrach urazowych była znacznie wyższa. Byli tam zatrudniani w pierwszej kolejności.
K.B.: Czy taki pobyt silniej wiąże medyków niż praca tutaj w Polsce?W.M.: Wszystkich ludzi, którzy są w polowym szpitalu silnie wiąże. Bo jesteśmy jedną maszyną. Lekarze, pielęgniarki, diagnostycy. Bo pracujemy w zespołach, które muszą szybko działać. Jeśli diagnosta nie zrobi dobrego zdjęcia, to czas podjęcia decyzji terapeutycznej będzie dłuższy. A tam naprawdę liczy się każda chwila. Dlatego na misjach zespoły tworzą absolutnie jeden organizm. Wspaniali ludzie, z którymi dogadywanie się w takich okolicznościach jest dużo łatwiejsze niż w niejednych rodzinach. Bez słów praktycznie byliśmy w stanie się porozumiewać.
K.B.: Czytałem o pana fascynacji podejściem Afgańczyków do śmierci...W.M.: My, w Europie uwierzyliśmy, że jesteśmy nieśmiertelni. U nas nie mówi się już „jestem w żałobie”, tylko „mam depresję, bo umarł mi bliski”. To nie jest depresja, ale naturalna kolej rzeczy – żałoba, którą trzeba przeżyć. I to bez leków depresyjnych. A Afgańczycy w przypadku śmierci mówią: „insha Allah” – taka jest wola Allaha. Dziś jestem, jutro mnie nie ma. Bo taką mi wyznaczył ścieżkę. Cieszę się z tego, co mam. Mimo że mam niewiele. A my, w Europie, nie potrafimy się z tym tak pogodzić. Bo jeśli ktoś umiera, to zawinił albo system albo człowiek. Bo pacjent mógł jeszcze żyć. Nie mam w sobie zachwytu nad islamem, ale fascynuje mnie duma tego narodu i podejście do spraw, które powinny być dla nas oczywiste. Oni wiedzą, co to jest starość, przemijanie i śmierć. I godzą się z tym. Tak samo, jak z tym, że rano słońce wschodzi, a wieczorem zachodzi.
Najpopularniejsze artykuły