Służba Zdrowia - strona główna
SZ nr 17–25/2015
z 12 marca 2015 r.


>>> Wyszukiwarka leków refundowanych


Profesor na wojnie

Krzysztof Boczek

Kto raz przeżył śmierć, już się jej nie boi. O swoim udziale w medycznych misjach wojskowych w Afganistanie opowiada prof. Waldemar Machała, anestezjolog.



Krzysztof Boczek: Gdy pan ogłosił, że chce jechać na misję wojskową do Afganistanu, ktoś komentował, że pan oszalał?

Waldemar Machała: Znajomi reagowali w ten sposób, że po mnie na wojnę pojechał mój asystent – lekarz wojskowy oraz anestezjolog Krzysiek Chmiela z Łodzi.

K.B.: A rodzina nie namawiała pana do rezygnacji z planów wyjazdu?

W.M.: Nie. Ze mną jest trochę jak z kosmonautami – po co im mówić, by nie lecieli w kosmos, skoro to ich drugie życie?

K.B.: Dziennikarze jeżdżący na wojnę twierdzą, że tam, w obliczu śmierci, lepiej poznaje się naturę człowieka. A po co jedzie profesor medycyny?

W.M.: Żeby lepiej ratować ludzi tutaj. Wojna to nie miejsce, gdzie można się czegokolwiek uczyć. Ale można się tam... doskonalić. Czyli gdy ma się już pewien zasób wiedzy, jest się specjalistą, i stanęło się przed wieloma wyzwaniami w kraju. Tam jedzie się też po to, by pomagać rannym ludziom. Biorąc pod uwagę zmiany na świecie, zagrożenie ze strony tak zwanego Państwa Islamskiego, doświadczenia zebrane w leczeniu ran po ostrzałach, wybuchach min czy wypadkach z udziałem ciężkiego sprzętu, mogą być wykorzystane tutaj w kraju, w leczeniu chorych po urazach. Jest i kolejny powód. W Polsce dotychczas brakowało wśród wykładowców specjalistów od medycyny taktycznej, kiedyś zwanej medycyną pola walki. Dotyczy ona tego, czego się nie spotyka w środowisku cywilnym. A przecież, aby taki przedmiot prowadzić i być wiarygodnym, trzeba mieć też te doświadczenia. Zwłaszcza kiedy chodzi o studentów Wydziału Wojskowo–Lekarskiego – kandydatów do przyszłej służby na wojnie. O ile wojskowy endokrynolog, chirurg ogólny, specjalista od interny są w stanie uczyć takich studentów bez wyjeżdżania na misję, to w przypadku anestezjologa, medyka taktycznego takie doświadczenia są konieczne. Nie jestem jedynym wykładowcą, który był na misji medycznej na wojnie.

K.B.: A kto jeszcze?

W.M.: Oprócz mnie także prof. Krzysztof Korzeniewski – lekarz medycyny zapobiegawczej – zajmował się miejscowymi zagrożeniami, np. pasożytami, problemami klimatycznymi itd. Było jeszcze wielu innych wykładowców: dr Tomek Brzowski – chirurg ogólny z Wojskowego Instytutu Medycznego, Przemek Guła – ortopeda, oraz kilku ratowników, np. Tomek Sanak.

K.B.: A jak pana doświadczenie zadziałało na studentów?

W.M.: Mam wrażenie, że dużo chętniej przychodzą na wykłady i słuchają tego, co mam im do powiedzenia.

K.B.: Mówi pan: „Wojna pokazuje człowiekowi to, co najważniejsze – dobro, przyzwoitość, godność” Trzeba jechać tam, by to stwierdzić?

W.M.: Aby to docenić – tak, trzeba tam jechać. Bo jeżeli tam nie dba się o drugiego człowieka – w ramach starego porzekadła „dziś ty, jutro ja” – to daleko się nie zajdzie.

K.B.: Przykład?

W.M.: Istnieje coś takiego, jak „walking blood bank” (wbb) – gdy zaczyna brakować krwi, to w bazie ogłaszana jest właśnie taka gotowość. Informujemy, jaka grupa krwi jest potrzebna. Dzięki wbb nigdy nie zabrakło nam krwi. Nawet gdy ratowaliśmy życie talibom – osobom, które chciały nas tylko zabić. W takich przypadkach mówiliśmy żołnierzom, dla kogo ta krew będzie. I nigdy nie spotkaliśmy się z tym, by ktoś odmówił. „Nie jesteśmy sędziami” – tłumaczyli. To jest humanitaryzm, którego czasami u nas w Polsce brakuje. Ponad 90% osób, którym tam ratowaliśmy zdrowie czy życie to byli Afgańczycy.

K.B.: Dużo było rannych? Kilkuset?

W.M.: Kilkudziesięciu. Przede wszystkim ofiary min, ładunków wybuchowych, ataków moździerzowych, ataków rakietowych, postrzałów czy wypadków z udziałem ciężkiego sprzętu. Oparzenia fosforem – to robiło wrażenie. Substancja, która płonie w ciele. Koszmarne przeżycie!

K.B.: Fosfor? To zakazane. Kto czegoś takiego używał?

W.M.: Talibowie. Nie wiem, skąd to mieli. Może z jakichś rosyjskich czy chińskich bomb.

K.B.: Tam na misjach lekarz jest bliżej pacjenta?

W.M.: Tak, bo z nim jada śniadanie, obiad, kolację, kupuje coś w sklepiku. Absolutnie jest bliżej. Trochę jak lekarz rodzinny w małej miejscowości – baza liczyła 2 tys. osób.

K.B.: Pamięta pan sierżanta Burnsa – tego złego, i Eliasa – tego dobrego z filmu „Pluton”?

W.M.: Oczywiście.

K.B.: A czy spotkał pan na misjach „Burnsa” i „Eliasa”?

W.M.: Nie chciałbym, aby to zabrzmiało jak hagiografia, ale w momencie ataku na bazę, jestem pewien, że każdy z nas, medyków, życzył tym agresorom wszystkiego najgorszego. Łącznie ze śmiercią. Ale jeśliby ich przywieźli jako rannych, to byśmy ich ratowali. Burns i Elias mieli ten komfort, że zło i dobro istniały w nich z osobna, w każdym jedno. Tymczasem one występują razem w każdym z nas. Zwłaszcza od czasów Dickensa (śmiech). Nie, nie przypominam sobie takiego Burnsa w naszej bazie.

K.B.: Ja myślałem niekoniecznie o naszych żołnierzach, ale np. o talibach...

W.M.: Aha. W oczach talibów, których leczyliśmy, wielokrotnie widziałem zło. Byłem przekonany, że gdyby mogli, to nawet leżąc na stole operacyjnym zrobiliby wszystko, by, delikatnie mówiąc, nam mocno zaszkodzić. Na szczęście są w takich przypadkach surowe procedury sprawdzania rannego, a lekarze wojskowi są uzbrojeni w typowe dla żołnierza armii polskiej pistolety.

K.B.: Makarov?

W.M.: Nie. Ja miałem Wista – całkiem przyzwoity pistolet. 18 naboi w magazynku, dwa na zmianę. Przez cały czas broń była załadowana.

K.B.: Miał pan okazję użyć jej tam w obronie własnej lub kolegów?

W.M.: Nie było takiej potrzeby. Broń lekarza nie jest jak strzelba wiszącą na ścianie w I akcie spektaklu, która wiadomo, że w III akcie wystrzeli. Cywilni lekarze na misji nie dostają broni.

K.B.: Moment, a ja wyczytałem, że pan jest cywilem...

W.M.: Jestem absolwentem Wojskowej Akademii Medycznej i w 2001 r. faktycznie odszedłem do cywila. Ale nie interesowało mnie, by jechać na misję jako cywil. Wewnętrznie czuję się żołnierzem, a mundur to dla mnie druga skóra, więc chciałem tam jechać w tej roli.

K.B.: Który dzień zapamiętał pan szczególnie?

W.M.: Atak na bazę Ghazni. Czerwiec 2013 roku. Rebelianci wysadzili ogrodzenie i do wewnątrz wtargnęło 8–10 samobójców z pasami szahida i uzbrojeniem.

K.B.: Gdzie pan wówczas był?

W.M.: Atak nastąpił kilka minut przed 16.00, a my o 16.00 mieliśmy rozpocząć z Amerykanami ćwiczenia na śmigłowcach, więc przygotowywaliśmy się do nich. Gdy usłyszeliśmy wybuch zawył alarm incoming („nadchodzi” – przyp. red.). Wtedy trzeba paść na ziemię. Czekaliśmy aż syrena przestanie wyć, bo nie było wiadomo, czy to atak rakietowy, czy z moździeża czy coś innego. Gdy przestało, pobiegliśmy do najbliższego schronu – w granicach szpitala były 4. Potem przez krótkofalówki usłyszeliśmy o ogłoszeniu statusu „medevac” – wszyscy medycy wtedy muszą biec do trauma room. Po drodze zahaczyłem o kamp, w którym miałem kamizelkę i hełm. Lekarz musi to nosić podczas ataku. Nawet jeśli operuje.

K.B.: Pobił pan swój rekord życiowy na setkę?

W.M.: Nie wiem. Biegłem szybko. Takich alarmów było więcej podczas mojego pobytu, więc miałem już wyćwiczone ruchy. W trauma room czekaliśmy na rannych – nie pamiętam ilu ich wtedy było, ale jeden był ciężko. Od tego czasu przez całą noc szpital był w gotowości. Po bazie krążyły wzmocnione straże, bo nie mieliśmy pewności, czy któryś z terrorystów nie ukrył się, by zaatakować w nocy. To była długa i dobrze zapamiętana przeze mnie noc. Wszystkim tym naszym chłopcom, którzy wtedy chronili bazę i szpital, pod dowództwem gen. Sokołowskiego za ich poświęcenie, będę do końca życia zapalał świeczkę na każdym odpuście. Wspaniali żołnierze.

K.B.: Rozmawiałem ostatnio z chirurgiem z Ukrainy, który 5 miesięcy służył jako medyk na froncie. Cały czas do nich walili z gradów, snajperzy na nich polowali, chowali się z rannymi po okopach, wykopanych jamach. Przez tydzień żyli z 13 trupami przy 40 stopniowych upałach. Czy na taką wojnę też by pan pojechał?

W.M.: Pewnie. Bez żadnych ceregieli. Albo się lubi wojsko albo nie.

K.B.: Dlaczego?

W.M.: Do tej pory wspominam z dużym wzruszeniem chwile, gdy udało nam się uratować jednego z pilotów wojskowych. Potem, już w Polsce, pocztą, w kopercie bąbelkowej dostałem monetę w okolicznościowym wydaniu wojskowym. Na awersie jest orzeł lotniczy, na rewersie dwa śmigłowce MI–17 i MI–24, oraz mój stopień, który wtedy miałem – majora. I napisane: „Tylko życie poświęcone innym warte jest przeżycia”. Do dziś, nie wiem od kogo to dostałem. Widocznie osobom, które to wysyłały, zależało, by nie było widać nadawcy. Monetę tę wydano tylko w jednym egzemplarzu. Tylko dla mnie. Mając coś takiego, wiem, co jest istotne w życiu. Na całą jego resztę. Gdyby pan zapytał kogokolwiek z moich kolegów – lekarzy, pielęgniarek czy ratowników – czy kolejny raz by ryzykowali, by ratować innych, to powiedzą panu to samo: jedziemy. Bez dwóch zdań.

K.B.: Jakie są skutki tego pana wyjazdu?

W.M.: Nie przypuszczałem tego, ale wojna spowodowała, że przestałem się bać drobiazgów. Że ktoś krzywo na mnie spojrzy, skrytykuje... Bo każdy z nas, którzy tam byli, miał poczucie istniejącego zagrożenia. Były ataki na bazę i wielokrotnie pracowaliśmy z rannymi w hełmach, 11-kilogramowych kamizelkach kuloodpornych. A jeśli ktoś coś takiego przeżył, to zmienia mu się system wartościowania w głowie. Jest taka książka o misjach wojskowych w Afganistanie, „Błękitna pustynia” napisana przez Rafała Molendę. W styczniu 2013 wracałem z nim do Polski. Powiedział bardzo ciekawą rzecz, którą też na końcu książki opisuje. Kiedyś w Afganistanie lecieli samolotem przez teren, w którym istniało ryzyko ich zestrzelenia. Po tych doświadczeniach stwierdził, że on się już nie boi śmierci, bo on już nie żyje. Innymi słowy, w przenośni, jeśli ktoś umarł w jakieś części swojej świadomości, to przestał się bać.

K.B.: Ciekawe. Zastanawiałem się, czy naukowiec medyk także jest w stanie jakoś skorzystać na takim wyjeździe, by coś zbadać, opisać?

W.M.: Pewnie. Przykład: krwotok. Ile płynów krwiozastępczych, krwi pełnej, osocza, koncentratu krwinek czerwonych jesteśmy w stanie przetoczyć ciężko rannemu pacjentowi? W ciągu 2–3 godzin można mu podać 4-krotną objętość krwi. I ten chory jest w stanie, bez zaburzeń krzepnięcia, normalnie funkcjonować. I przeżyć.

K.B.: I takie przypadki pan miał?

W.M.: Tak. My mieliśmy – mówię w imieniu całej grupy medyków.

K.B.: Czy te dwa pana wyjazdy na misje były w jakimś stopniu przełomowe?

W.M.: Na pewno zawodowo. Tam dopiero mogłem się zmierzyć z urazami odniesionymi w boju i teraz wiem, że mogę się podjąć – a niekoniecznie, że od razu potrafię – próby leczenia tychże. „Tak jesteśmy silni, na ile nas sprawdzono.” Misja pokazała mi też jakieś niedociągnięcia, ułomności, które powinienem naprawić. Stałem się też bardziej wrażliwy na drugiego człowieka – jego cierpienia, krzywdę, emocje. Bo niezwykle wstrząsające jest, gdy Afgańczykowi ginie pół rodziny. Przez jedną minę. Albo gdy dziewczynka, która idzie pod rękę z ciocią, w ciągu ułamka sekundy, od wybuchu na rynku, traci tę ciocię trzymaną za rękę, a sama jest ciężko ranna.

K.B.: Zachwycał się pan tam wschodami i zachodami słońca, a mnie zastanawia, jak po takich historiach, pełnych bólu i cierpienia, człowiek znajduje w sobie chęć do podziwiania piękna?

W.M.: Przede wszystkim wtedy to trzeba robić. Jako antidotum na sytuację i na przemijanie. Gdyby Afganistan chciał zarabiać na turystyce i rozminował kraj, to byłby to absolutny top. To trzeba zobaczyć. Te góry, to niebo, te gwiazdy! Wschody, zachody i śnieżyce. Coś niesamowitego!

K.B.: Co dała panu ta misja?

W.M.: Pewność pracy w zespole w przypadku ciężko chorych i ciężko rannych ludzi. I wewnętrzne przekonanie, że chyba potrafię powiedzieć: przegrałem z chorobą, przegrałem z urazem. I z wyjątkiem pochylenia się nad tym pacjentem, nie jestem w stanie nic już zrobić.

K.B.: Zachęca pan innych lekarzy do brania udziału w takich misjach wojskowych?

W.M.: Aż tak to raczej nie, bo to oznaczałoby, że stanąłbym w biurze werbunkowym i krzyczał „go to army”. Broń Panie Boże! Ale jeśli jesteś specjalistą zabiegowym – anestezjologiem, chirurgiem czy ortopedą – to takie doświadczenia na pewno ci się przydadzą. Wiem od medyków z USA, że jeżeli mieli oni jakikolwiek udział w pracach w szpitalu polowym, to po powrocie do kraju ich pozycja startowa do pracy w centrach urazowych była znacznie wyższa. Byli tam zatrudniani w pierwszej kolejności.

K.B.: Czy taki pobyt silniej wiąże medyków niż praca tutaj w Polsce?

W.M.: Wszystkich ludzi, którzy są w polowym szpitalu silnie wiąże. Bo jesteśmy jedną maszyną. Lekarze, pielęgniarki, diagnostycy. Bo pracujemy w zespołach, które muszą szybko działać. Jeśli diagnosta nie zrobi dobrego zdjęcia, to czas podjęcia decyzji terapeutycznej będzie dłuższy. A tam naprawdę liczy się każda chwila. Dlatego na misjach zespoły tworzą absolutnie jeden organizm. Wspaniali ludzie, z którymi dogadywanie się w takich okolicznościach jest dużo łatwiejsze niż w niejednych rodzinach. Bez słów praktycznie byliśmy w stanie się porozumiewać.

K.B.: Czytałem o pana fascynacji podejściem Afgańczyków do śmierci...

W.M.: My, w Europie uwierzyliśmy, że jesteśmy nieśmiertelni. U nas nie mówi się już „jestem w żałobie”, tylko „mam depresję, bo umarł mi bliski”. To nie jest depresja, ale naturalna kolej rzeczy – żałoba, którą trzeba przeżyć. I to bez leków depresyjnych. A Afgańczycy w przypadku śmierci mówią: „insha Allah” – taka jest wola Allaha. Dziś jestem, jutro mnie nie ma. Bo taką mi wyznaczył ścieżkę. Cieszę się z tego, co mam. Mimo że mam niewiele. A my, w Europie, nie potrafimy się z tym tak pogodzić. Bo jeśli ktoś umiera, to zawinił albo system albo człowiek. Bo pacjent mógł jeszcze żyć. Nie mam w sobie zachwytu nad islamem, ale fascynuje mnie duma tego narodu i podejście do spraw, które powinny być dla nas oczywiste. Oni wiedzą, co to jest starość, przemijanie i śmierć. I godzą się z tym. Tak samo, jak z tym, że rano słońce wschodzi, a wieczorem zachodzi.




Najpopularniejsze artykuły

Programy lekowe w chorobach z autoimmunizacji w praktyce klinicznej. Stan obecny i kierunki zmian – oglądaj na żywo

Tygrys maruder

Gdzie są powiatowe centra zdrowia? Co z lepszą dostępnością do lekarzy geriatrów? A z obietnicą, że pacjent dostanie zwrot kosztów z NFZ, jeśli nie zostanie przyjęty w poradni AOS w ciągu 60 dni? Posłowie PiS skrzętnie wykorzystali „100 dni rządu”, by zasypać Ministerstwo Zdrowia mniej lub bardziej absurdalnymi interpelacjami dotyczącymi stanu realizacji obietnic, złożonych w trakcie kampanii wyborczej. Niepomni, że ich ministrowie i prominentni posłowie w swoim czasie podkreślali, że na realizację obietnic (w zdrowiu na pewno) potrzeba kadencji lub dwóch.

Najlepsze systemy opieki zdrowotnej na świecie

W jednych rankingach wygrywają europejskie systemy, w innych – zwłaszcza efektywności – dalekowschodnie tygrysy azjatyckie. Większość z tych najlepszych łączy współpłacenie za usługi przez pacjenta, zazwyczaj 30% kosztów. Opisujemy liderów. Polska zajmuje bardzo odległe miejsca w rankingach.

VIII Kongres Patient Empowerment

Zdrowie jest najważniejsze, ale patrząc zarówno na indywidualne decyzje, jakie podejmują Polacy, jak i te zapadające na szczeblu rządowym, praktyka rozmija się z ideą – mówili uczestnicy kongresu Patient Empowerment (14–15 maja, Warszawa).

Leki przeciwpsychotyczne – ryzyko dla pacjentów z demencją

Obecne zastrzeżenia dotyczące leczenia behawioralnych i psychologicznych objawów demencji za pomocą leków przeciwpsychotycznych opierają się na dowodach zwiększonego ryzyka udaru mózgu i zgonu. Dowody dotyczące innych niekorzystnych skutków są mniej jednoznaczne lub bardziej ograniczone wśród osób z demencją. Pomimo obaw dotyczących bezpieczeństwa, leki przeciwpsychotyczne są nadal często przepisywane w celu leczenia behawioralnych i psychologicznych objawów demencji.

Worków z pieniędzmi nie będzie

Jeśli chodzi o nakłady, cały czas jesteśmy w ogonie krajów wysokorozwiniętych. Średnia dla OECD, jeśli chodzi o nakłady łączne, to 9 proc., w Polsce – ok. 6,5 proc. Jeśli chodzi o wydatki publiczne, w zasadzie nie przekraczamy 5 proc. – mówił podczas kongresu Patient Empowerment Jakub Szulc, były wiceminister zdrowia, w maju powołany przez minister Izabelę Leszczynę do zespołu, który ma pracować nad zmianami systemowymi.

Pacjent geriatryczny to lekoman czy ofiara?

Coraz częściej, w różnych mediach, możemy przeczytać, że seniorzy, czyli pacjenci geriatryczni, nadużywają leków. Podobno rekordzista przyjmował dziennie 40 różnych preparatów, zarówno tych zaordynowanych przez lekarzy, jak i dostępnych bez recepty. Cóż? Przecież seniorzy zazwyczaj cierpią na kilka schorzeń przewlekłych i dlatego zażywają wiele leków. Dość powszechna jest też opinia, że starsi ludzie są bardzo podatni na przekaz reklamowy i chętnie do swojego „lekospisu” wprowadzają suplementy i leki dostępne bez recepty. Ale czy za wielolekowością seniorów stoi tylko podporządkowywanie się kolejnym zaleceniom lekarskim i osobista chęć jak najdłuższego utrzymania się w dobrej formie?

Wypalenie zawodowe – młodsze rodzeństwo stresu

Wypalenie zawodowe to stan, który może dotknąć każdego z nas. Doświadczają go osoby wykonujące różne zawody, w tym pracownicy służby zdrowia – lekarze, pielęgniarki, ratownicy medyczni. Czy przyczyną wypalenia zawodowego jest przeciążenie obowiązkami zawodowymi, bliski kontakt z cierpieniem i bólem? A może do wypalenia prowadzą nas cechy osobowości lub nieumiejętność radzenia sobie ze stresem? Odpowiedzi na te pytania udzieli Leszek Guga, psycholog specjalizujący się w tematyce zdrowia, opiece długoterminowej i długofalowych skutkach stresu.

Szczyt Zdrowie 2024

Na przestrzeni ostatnich lat nastąpiło istotne wzmocnienie systemu ochrony zdrowia. Problemy płacowe praktycznie nie istnieją, ale nie udało się zwiększyć dostępności do świadczeń zdrowotnych. To główne wyzwanie, przed jakim stoi obecnie Ministerstwo Zdrowia – zgodzili się eksperci, biorący udział w konferencji Szczyt Zdrowie 2024, podczas którego próbowano znaleźć odpowiedź, czy Polskę stać na szeroki dostęp do nowoczesnej diagnostyki i leczenia na europejskim poziomie.

Poza matriksem systemu

Żyjemy coraz dłużej, ale niekoniecznie w dobrym zdrowiu. Aby każdy człowiek mógł cieszyć się dobrym zdrowiem, trzeba rzucić wyzwanie ortodoksjom i przekonaniom, którymi się obecnie kierujemy i spojrzeć na zdrowie znacznie szerzej.

Kształcenie na cenzurowanym

Czym zakończy się audyt Polskiej Komisji Akredytacyjnej w szkołach wyższych, które otworzyły w ostatnim roku kierunki lekarskie, nie mając pozytywnej oceny PKA, choć pod koniec maja powiało optymizmem, że zwycięży rozsądek i dobro pacjenta. Ministerstwo Nauki chce, by lekarzy mogły kształcić tylko uczelnie akademickie.

Pigułka dzień po, czyli w oczekiwaniu na zmianę

Już w pierwszych tygodniach urzędowania minister zdrowia Izabela Leszczyna ogłosiła program „Bezpieczna, świadoma ja”, czyli – pakiet rozwiązań dla kobiet, związanych przede wszystkim ze zdrowiem prokreacyjnym. Po kilku miesiącach można byłoby już zacząć stawiać pytania o stan realizacji… gdyby było o co pytać.

Ile trwają studia medyczne w Polsce? Podpowiadamy!

Studia medyczne są marzeniem wielu młodych ludzi, ale wymagają dużego poświęcenia i wielu lat intensywnej nauki. Od etapu licencjackiego po specjalizację – każda ścieżka w medycynie ma swoje wyzwania i nagrody. W poniższym artykule omówimy dokładnie, jak długo trwają studia medyczne w Polsce, jakie są wymagania, by się na nie dostać oraz jakie możliwości kariery otwierają się po ich ukończeniu.

Diagnozowanie insulinooporności to pomylenie skutku z przyczyną

Insulinooporność początkowo wykrywano u osób chorych na cukrzycę i wcześniej opisywano ją jako wymagającą stosowania ponad 200 jednostek insuliny dziennie. Jednak ze względu na rosnącą świadomość konieczności leczenia problemów związanych z otyłością i nadwagą, w ostatnich latach wzrosło zainteresowanie tą... no właśnie – chorobą?

Ciemna strona eteru

Zabrania się sprzedaży eteru etylowego i jego mieszanin – stwierdzał artykuł 3 uchwalonej przez sejm ustawy z dnia 22 czerwca 1923 r. w przedmiocie substancji i przetworów odurzających. Nie bez kozery, gdyż, jak podawały statystyki, aż 80 proc. uczniów szkół narkotyzowało się eterem. Nauczyciele bili na alarm – używanie przez dzieci i młodzież eteru prowadzi do ich otępienia. Lekarze wołali – eteromania to zguba dla organizmu, prowadzi do degradacji umysłowej, zaburzeń neurologicznych, uszkodzenia wątroby. Księża z ambon przestrzegali – eteryzowanie się nie tylko niszczy ciało, ale i duszę, prowadząc do uzależnienia.

Czy NFZ może zbankrutować?

Formalnie absolutnie nie, publiczny płatnik zbankrutować nie może. Fundusz bez wątpienia znalazł się w poważnych kłopotach. Jest jednak jedna dobra wiadomość: nareszcie mówi się o tym otwarcie.




bot