Historia kołem się toczy. I pomyśleć, że – wydawałoby się – wraz z nowoczesnym, stechnicyzowanym i średnio wcale nieźle wykształconym społeczeństwem doczekamy czasów, że „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie menadżera”. To stare, pochodzące sprzed kilkudziesięciu lat porzekadło z niewielką modyfikacją stało się znów aktualne. Patrząc na awanse „psiapsiółek”, na nominacje kierowników różnych ważnych urzędów, przypatrując się ostatnim nominacjom w strukturach zarządzających ochroną zdrowia trudno doszukać się innego klucza, aniżeli szczerej chęci dorwania się do władzy i idącego za tym dorwania się do pieniędzy publicznych. Może pamięć mnie zawodzi, może nie wszystkie wypowiedzi śledzę z należytą uwagą, ale już od dawna nikt z osób pełniących jakieś oficjalne funkcje, poza ministrem zdrowia, nie obdarzył nas jakąś myślą, jakąś koncepcją, którą ma zamiar zrealizować pełniąc daną funkcję. Minister owszem wypowiada się, ale jego wypowiedzi to najczęściej propaganda ślizgająca się po obrzeżach manipulacji lub delikatnie mówią nieprawdy, a jeśli te wypowiedzi odwirować to jedyną treścią jest, że ma być lepiej i że już prawie jest lepiej. Nowy prezes NFZ, którego pozycja została ustawowo znacznie zmarginalizowana, co widać było w czasie protestu lekarzy Porozumienia Zielonogórskiego, kiedy to prezesa ani widu, ani słychu, nie wypowiadał żadnej myśli, która pozwoliłaby zorientować się, w jakim kierunku ma zamiar prowadzić instytucję i czy w ogóle ma jakąś koncepcję swojej pracy. Nowi dyrektorzy oddziałów NFZ tak jakby w ogóle nie istnieli, pewnie już tylko wykonują rozkazy lub, nie wiedząc o co chodzi, bezwolnie podpisują pisma przygotowane przez co bardziej kompetentnych podwładnych, których na szczęście przezornie jeszcze nie zwolnili.
Marnym pocieszeniem jest to, że sprawy w innych resortach wcale nie wyglądają inaczej. Nadęci, zarabiający dobrych kilkadziesiąt tysięcy złotych prezesi różnych mniej lub bardziej publicznych spółek też jakoś nie grzeszą nadmiarem światłych dokonań. Bo z gadaniem to jeszcze im jakoś idzie. Ciągle mam w pamięci sytuację, kiedy wdrażano na Śląsku nowy rozkład jazdy pociągów i prezesi spółki urządzili wspaniałą konferencję prasową, na której nie było końca chwaleniu się, jak to będzie za chwilę wspaniale. Skończyło się tym, że w pierwszym dniu nowego rozkładu jazdy kierujący całym ruchem dyspozytor po prostu uciekł ze stanowiska pracy, a na torach przez wiele dni panowała kompletna dezorganizacja.
Nigdy nie zrozumiem, za co ci ludzie biorą tak niebotyczne wynagrodzenia, jakież to umiejętności sprzedają społeczeństwu, co w nich jest takiego, że warto ich pracę kupić za takie pieniądze. Części ze znanych mi tzw. menadżerów dużych firm nigdy nie zatrudniłbym u siebie, bo znając ich kompetencje obawiałbym się, że mi wszystko sknocą. Być może mogliby być referentami, a i to nie wiadomo czy daliby sobie radę.
Z sentymentem wspominam jakość kadr menadżerskich w ochronie zdrowia z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Oni nigdy nie dopuściliby do takiego partactwa, jakie ma miejsce przy wdrażaniu tzw. pakietu onkologicznego. Już w tej chwili można z całą pewnością ocenić, że pakiet onkologiczny to jedna wielka porażka. Prawie nic nie działa z tego, co powinno działać. Wielu świadczeniodawców nadal nie ma możliwości drukowania tzw. zielonych kart, czy sprawozdawania świadczeń, a płatności za wykonane świadczenia będą znacznie opóźnione. Nadal nie wiadomo, jak będą rozliczane konkretne, zróżnicowane sytuacje i czy przypadkiem świadczeniodawcy zamiast zyskiwać, nie będą tracili. Zupełnie idiotycznie podzielono pule pomiędzy świadczenia limitowane i bezlimitowe w ramach pakietu. To wcale nie była wielka filozofia zrobić to właściwie. Prędzej czy później cały ten pakiet trzeba będzie wyrzucić do kosza i po bardzo licznych zmianach wdrożyć go ponownie w nowej postaci. Poziom nieudolności i niekompetencji sięga zenitu.
Ale cóż, jeśli tylko chęć szczera wystarcza, to mamy odpowiednie efekty.