Atmosfera wigilii jest dla dziecka czymś wyjątkowym. W dorosłym życiu, podczas świąt spędzanych z własnymi dziećmi, starałem się, aby wigilie były niezapomniane, jak te, które pamiętam ze swojego dzieciństwa. Jednak były to już bardziej święta moich dzieci niż moje własne. Tak już jest, że wszystko, co najwspanialsze w świętach, łączy się z dzieciństwem, z domem rodzinnym. Jako chłopiec głęboko wierzyłem w Mikołaja. Później może trochę mniej, ale i tak niecierpliwie czekałem na rozpakowanie prezentu. W domu moich rodziców zawsze była choinka, biały obrus, sianko – wszystko, co łączy się z polską tradycją wigilijną.
Moje dzieciństwo przypadło na lata wojny. Wigilie spędzaliśmy wówczas w domu na wsi. Do stołu siadaliśmy tylko w trójkę. Moja mama, ciotka i ja. Niestety, brakowało ojca. To były bardzo skromne, ale może nawet bardziej uroczyste niż dzisiaj kolacje. Atmosfera była niezwykła...
Po wojnie do wigilijnego stołu znowu mogliśmy siadać wszyscy: ojciec, mama i ja. Reszta naszej rodziny była bardzo daleko i dlatego nie obchodziliśmy świąt wspólnie.
W moim rodzinnym domu jedną z wigilijnych potraw były kluski z makiem. W domu żony nie było takiej tradycji, dziś więc nie jemy już klusek z makiem... Brakuje mi ich smaku, a może zresztą bardziej wspomnień, które się z nimi łączą. Dziś do stołu wigilijnego w naszym domu siada więcej osób niż w moim dzieciństwie. Przede wszystkim moja żona, na którą spada cały trud przygotowania tej szczególnej, świątecznej kolacji. Jest teściowa, dzieci: Małgosia i Grzegorz, jego żona, teściowie syna i dwoje wnucząt – Marysia i Maciek.
Myślę, że klimat tych naszych rodzinnych spotkań jest wyjątkowy. Jesteśmy wtedy razem, bardziej otwarci, serdeczni. W tle naszych rozmów słychać kolędy, teściowa opowiada o dawnych czasach, wspomina bliskich, którzy odeszli. Młodzi niezbyt chętnie słuchają wspomnień. Może wolą własne... Kolacja wigilijna przeciąga się zwykle do późnych godzin, czasem aż do dwudziestej trzeciej. Dłużej nie można, bo przecież dzieciaki muszą iść spać.
Kolację zaczynamy od śledzia, ryb w galarecie i smażonych. Dla mnie najsmaczniejszą wigilijną potrawą, którą uwielbiam, jest śledź smażony w oleju z dużą ilością cebuli. Ma smak niepowtarzalny i z niczym nieporównywalny. Są także inne tradycyjne potrawy: barszcz z uszkami, pierogi, gołąbki z kaszą. Podaje się także najrozmaitsze ciasta. Żona piecze te, które najbardziej lubimy przez cały rok.
W tradycji naszego domu nie było zwyczaju kupowania pod choinkę prezentów praktycznych. Zawsze były to rzeczy, które miały sprawić wielką przyjemność. Tak jest do dzisiaj. I zawsze teściowa otrzymuje od mojej żony, poza różnymi drobiazgami, gwiazdę betlejemską. Dzieci dostają zabawki. Ja natomiast dostaję zawsze to, co najbardziej kocham dostawać, bo sprawia mi największą radość: akcesoria do wędkowania.
Maciek, który ma 6 lat, bardzo dzielnie wytrzymuje do chwili, kiedy już można sięgnąć pod choinkę i sprawdzić, co się tam znajduje. Ciekawości nie może powstrzymać tylko nasz pies. Zawsze, znacznie przed czasem, wsadza nos między podarki, bo wie, że i dla niego znajdzie się smakowita kość.
W ubiegłych latach, kiedy pracowałem w Zabrzu, wiele naszych kolacji rozpoczynało się zbyt późno, aby nacieszyć się swoim towarzystwem i szczególną atmosferą wieczoru. Wiele wigilii spędzałem poza domem, w szpitalu, w samochodzie na trasie Zabrze-Warszawa. Wiele razy właśnie w tym dniu stawałem do stołu operacyjnego, bo taka była konieczność. Kolację z bliskimi można było opóźnić, a operacji nie. Zawsze ceną było czyjeś życie.
Szpitalne wigilie organizowane są z reguły w godzinach przedpołudniowych. Pracownicy, którzy muszą pozostać na dyżurze, nie mają już później czasu na świętowanie. Dyżur wigilijny jest jak każdy inny – wypełniony pracą.
Pamiętam wigilię spędzoną w Stanach Zjednoczonych, gdy jako rezydent pracowałem w prywatnym szpitalu. Około godziny szesnastej znalazłem się na bloku operacyjnym. U chorego, któremu cewnikowano tętnicę ramieniową, wystąpiły powikłania. Jedynym kardiochirurgiem w szpitalu byłem ja. Będąc rezydentem, miałem bardzo ograniczony zakres działania. W szpitalu, w którym praktykowałem, za wszystko, co dotyczyło pacjenta, odpowiedzialny był konsultant. Bez jego zgody nie wolno nam było wykonywać żadnych zabiegów. Jednak sytuacja była wyjątkowa. Musiałem naprawić tętnicę ramieniową, która została uszkodzona, a później założyć bypassy, co było ewenementem w tym szpitalu. Poczucie odpowiedzialności za każdy wykonany ruch, za każdą decyzję, która mogłaby zaszkodzić pacjentowi, było ogromne. Wszystko skończyło się jednak dobrze, chociaż do końca trwania operacji nie wiedziałem, czy nie zmyją mi głowy. Tę wigilię, w czasie której stałem wiele godzin przy stole operacyjnym, będę pamiętał do końca życia. Pamiętam strach, który mi towarzyszył, a potem także ogromne zadowolenie z dobrze wykonanej roboty. Nie były ważne pochwały kolegów, może nawet odrobina podziwu w ich spojrzeniach. Ważne było, że jeszcze raz udało się uratować komuś życie.
Zdarzało mi się operować także w inne wigilijne wieczory, ale już nigdy operacje nie były związane z tak dużym obciążeniem psychicznym, tak wielkim napięciem i stresem.