Służba Zdrowia - strona główna
SZ nr 77–84/2015
z 8 października 2015 r.

Stuknij na okładkę, aby przejść do spisu treści tego wydania


>>> Wyszukiwarka leków refundowanych


Wyżej niż Ikar

Krzysztof Boczek

Sebastian Kawa, polski ginekolog, jest najbardziej utytułowanym szybownikiem
na świecie w historii tego sportu. Niedawno jako pierwszy przeleciał szybowcem nad Himalajami.


Krzysztof Boczek: Zaskoczyło mnie, że dość istotną rolę w historii pana życia i pasji odegrał magazyn... „Służba Zdrowia”.

Sebastian Kawa: (śmiech) Historia jest z czasów głębokiego komunizmu, gdy mój ojciec pracował na Górnym Śląsku, a niebo zasnuwały tam gęste kłęby dymu. Tata – także lekarz, zapalony szybownik i pilot samolotowy – w kolejną rocznicę Rewolucji Październikowej był na dyżurze. Pielęgniarka przyniosła mu właśnie wydanie „Służby Zdrowia”. Na pierwszej stronie była podobizna Lenina. Od razu więc obrócił gazetę. A tam wisiały ogłoszenia o pracę. Rzuciła mu się w oczy jedna oferta – dla lekarza w Międzybrodziu Żywieckim – mekce polskich szybowników i lotników. To prawie kurort. Był tam wcześniej kilka razy na obozach i bardzo chciał tam zakotwiczyć. Więc gdy skończył dyżur, pojechał do Międzybrodzia, by podpisać kontrakt. Mama dowiedziała się o tym i naszych przenosinach dopiero gdy ojciec wrócił wieczorem z Międzybrodzia.

K.B.: Gdyby nie ta zmiana i silna pasja ojca, pan zainteresowałby się szybownictwem?

S.K.: Nie wiem. Różnie mogłoby być. Ale poszedłem w ślady ojca. Bo on jest wielkim fascynatem szybownictwa. Jako młodzieniec zbudował sobie szałas pod lotniskiem w Kurowie k. Nowego Sącza. Mieszkał tam dwa miesiące, żywiąc się borówkami i złapanymi w potoku pstrągami. Tak bardzo pociągały go samoloty. Potem został bardzo dobrym pilotem, brał udział w mistrzostwach Polski. Mnie praktycznie wychował na murawie lotniska w Między-
brodziu. Żyłem tymi sukcesami ojca, opowiadaniami z lotów, emocjami z przestworzy. Zawsze mnie to fascynowało. Właściwie nie miałem innego wyjścia – musiałem latać.

K.B.: Do jakich głupot w dzieciństwie popchnęła pana dojrzewająca pasja?

S.K.: Połamałem jakieś rowery, bo skakaliśmy na nich z górek z piasku, z doczepionymi do pleców skrzydełkami ze szmatek. Rozpędzaliśmy się i hop, by „lecieć”… Zwykłe kolarzówki nie wytrzymywały takich eksperymentów. Analogicznie łamaliśmy też narty zimą. Ludzie z lotniska wspominają, że za każdym razem, gdy tata miał startować, jako kilkulatek siadałem na ogonie szybowca i twardo mówiłem: „Lecę razem z nim!”.
Kiedyś zamiast linę od szybowca, podczepiłem linę od innego samolotu. I tak, jeden, startując pociągnął za sobą drugą maszynę. W dodatku ogonem do przodu (śmiech).

K.B.: A ma pan ciągle to zdjęcie, na którym jako kilkulatek, bez majtek włazi pan do świeżo rozbitego szybowca?

S.K.: Jest nawet w mojej książce „Niebo pełne żaru”. Ten szybowiec wtedy trochę „przychuliganił” – zbytnio się rozpędził i lądując uderzył ogonem. Nikt nie zginął, ale kadłub był pęknięty. Ludzie przyszli oglądać, a ja wlazłem do niego, by obejrzeć linki w środku. I wtedy fotkę pstryknął kolega ojca, który pisał dla „Skrzydlatej Polski”. Podpisał „Inspektorat Cywilnych Statków Powietrznych bada przyczyny wypadku”. Ówczesna władza niestety nie miała poczucia humoru i skończyło się to dla niego zawieszeniem i kłopotami.

K.B.: Zdziwiło mnie, że nie pamięta pan swojego pierwszego lotu.

S.K.: Ja tylko nie jestem pewien, czy to był pierwszy. Bo pamiętam lot Zlinem – czeskim samolocikiem do akrobacji, bardzo hałaśliwym. Lecieliśmy chyba z Bielska-Białej do Gliwic. Z przodu maszyny stała skrzynka piwa, a ja siedziałem ojcu na kolanach. Czy to był mój pierwszy lot? Nie wiem. Bo to były takie czasy, że ludzie z aeroklubu, jeśli nie mieli auta, to lecieli gdzieś załatwić sprawę, albo na... zakupy. Wersalka, która do teraz stoi w naszym domu, przyleciała gdzieś ze Śląska samolotem Jak-12. Bardzo dobrze pamiętam lot Bocianem (polski szybowiec – red.) – mój pierwszy lot szybowcem. Letni dzień, góra Żar, nie było chętnych do latania. Tata więc zabrał mnie. Miałem wtedy kilkanaście lat. Przynieśli mi poduchy, jakieś szmaty, podkładki, bym siedząc w kabinie, mógł cokolwiek zobaczyć – Bocian ma wysoką burtę. Mogłem sobie nawet posterować drążkiem. Wynieśliśmy się na 2,5 tys. m, pod chmury. Niestety było bardzo zimno, a ja byłem w krótkich spodenkach. Zmarz-
łem.

K.B.: Potem pewno sporo emocji przynosiły lądowania awaryjne?

S.K.: Szybowcem trzeba czasami lądować w kartoflisku, zbożu czy w kukurydzy. Ja się przekonałem, że bardzo dobre są pola z buraczkami. Bo wszystkie ich bulwy są na jednym poziomie – przed zasadzeniem buraczków takie pole się walcuje. Dzięki temu jest ono równiejsze nawet niż lotnisko. Po takim lądowaniu trzeba szybowiec rozmontować, przywieźć, zmontować. Lepiej więc dolatywać na lotnisko. W Międzybrodziu, oprócz góry Żar, która jest wysoko, i jeziora, nie ma nic równego do lądowania. Wokół góry. Więc był taki czas, że co roku jakiś pechowiec lub dwóch lądowało na tafli wody. Ojciec i ja musieliśmy już lądować na.... bagnach. Zawody w okolicach Łagowa k. Zielonej Góry. Chłodny maj. W nocy przymrozki, czasami krupy śnieżne. Leciałem Jantarem 2B – duży, ciężki, polski szybowiec. Chciałem nim prześmignąć pod chmurą burzową. Wydawało mi się, że dam radę. Pomyliłem się. Musiałem lądować w jakimś dużym kompleksie leśnym. Znalazłem tam równe miejsce. Z daleka. Z bliska okazało się, że to nie łąka, tylko bagienko. W momencie lądowania szybowiec się dosłownie zapadł – podłoże było tak miękkie, jak słabo nadmuchany materac. Nie miałem żadnej komórki, bo wówczas miały one rozmiar cegły i mało kto je miał. Najpierw więc musiałem się przeprawić przez rzeczkę. W lesie znalazłem druty telefoniczne, po nich leśniczówkę. Gdy zjawił się leśniczy, zadzwoniliśmy na lotnisko. I dopiero wtedy kolega przyjechał po mnie. Ale bez ekipy. Więc rozmontowaliśmy szybowiec na bag-nie i... spławialiśmy go rzeką. Indiańskim sposobem – ciuchy trzymaliśmy w węzełku i nad głową.

Podobną przygodę miał tata. Wylądował na bagnach nad Narwią, drewnianym szybowcem Foka. Wyszedł i zobaczył grupę dzieci biegnącą do niego. W pewnym momencie się zatrzymały. On macha do nich, by podeszły, a któreś z nich krzyczy:

– Panie, tam się ostatnio krowa utopiła! (śmiech). Musiał czekać. Szybowiec na szczęście nie tonął. Przyjechał jakiś pułk wojska. Na drabinach podczołgali się i ściągnęli maszynę z ojcem.

K.B.: Jak daleko lata się szybowcem?

S.K.: Ja przeleciałem ponad 2 tys. km w jednym locie. W Argentynie. To jedyne miejsce na Ziemi, w którym można robić tak długie loty na tzw. fali. Zjawisko powstaje przy silnym wietrze, gdy przeskakuje on nad górami. W Argentynie jest ogromne pasmo gór, a wokół rozległe połacie oceanu, więc to wyjątkowe miejsce pod względem powstawania ogromnej fali. Dlatego z jednego rekonesansu stamtąd przywiozłem naraz aż 8 rekordów Polski, m.in. ten najdłuższy przelot. Tak długie trasy to jednak rzadkość. Standardowo na zawodach jest ok. 500 km do pokonania.

K.B.: Czy kiedyś w chmurach czuł pan już, że Charon siedzi w szybowcu, sterując nim na drugą stronę Styksu?

S.K.: Loty są nacechowane pewnym niepokojem. Prawie cały czas. Obawa przed utratą wysokości, czy przed tym, że nie będzie gdzie lądować. Albo że lecimy za blisko skał i prąd, którzy przykleja się do nich, przydusi szybowiec... To się zdarza. Ja ryzykuję, ale zawodowo. Gdy pojawia się niebezpieczeństwo osobiste, zapala się we mnie czerwona lampka, że trzeba coś zrobić. Unikam takich sytuacji. Mam spore doświadczenie i umiejętności, więc latam bezpieczniej niż inni zawodnicy. Podejmuję mniejsze ryzyko, by uzyskać odpowiednie rezultaty.

K.B.: Ale przecież w tym sporcie nie wszystko zależy od człowieka i jego umiejętności...

S.K.: Oczywiście. Ale zawsze zostawiam sobie jakiś margines bezpieczeństwa, gdy np. krążę przy skałach, korzystając z prądów wznoszących. Charon więc nigdy nie zajrzał mi w oczy. W życiu nigdy nie rozbiłem żadnej maszyny.

K.B.: Co jest tak pięknego w szybownictwie, że warto ryzykować?

S.K.: To się zmienia z czasem. Ludzie młodzi są zafascynowani tym, że mogą się oderwać od ziemi i przemieszczać się w trójwymiarowej przestrzeni. Ten moment, gdy zaczynamy się w szybowcu unosić, tak 1–2 metry nad ziemią, jest najbardziej ekscytujący. Bo wtedy mamy bezpośredni kontakt wzrokowy z przeszkodami, drzewami, budynkami, ludźmi. A już lecimy. Już możemy manewrować. Latanie w górach jest też fascynujące, bo śmigamy między wierzchołkami, blisko zboczy, drzew. Potem ludzie fascynują się tym, że można się przemieszczać, dotrzeć gdzieś dalej. Szybowiec to prawie jak teleportacja. Docieramy do miejsc, które są niedostępne dla innych – odległe góry, duże kompleksy leśne, jeziora. Jeżeli ktoś się tam dostaje, to tylko pojedyncze osoby i to z wielkim wysiłkiem. A szybownik jest w stanie obejrzeć te miejsca kamień po kamieniu. Godzinami można się napawać widokami np. lodowców. Mnie cieszy też, że mogę dolecieć w takie miejsca dzięki... siłom natury. Przy okazji jeszcze pokonując konkurentów na zawodach.

K.B.: Co jest szczególnie piękne, gdy patrzy się na to z szybowca?
S.K.: Właśnie te miejsca, w których rzadko kto może się pojawić, np. duże parki narodowe. Nie wlecisz tam helikopterem, samolotem, bo te mają silniki. A szybowcem – nie ma problemu.

K.B.: O co szybownik jest bogatszy od nie-szybowników?

S.K.: Przeżycia, które trudno czasami opisać słowami. Miejsca, które się odwiedziło. Ja już z szybowcem byłem na wszystkich kontynentach. Nie wyobrażam sobie poznawania świata na piechotę. W rejonie 300 km od miejsca, w którym rozgrywają się zawody, znam prawie każdy szczegół. I to jest coś niesamowitego. Ciekawa jest pustynia Kalahari – rdzawo-czerwona, niezwykle kolorowa. Ale latanie tam jest nudne, bo trzeba trzymać się na dużej wysokości 3–4 tys. m nad terenem. Chmury wspaniale wyglądają, bo suche powietrze jest przenikliwie czyste. Burze, z widocznymi kowadłami za horyzontem, tworzą niezwykłe spektakle. Najciekawsze jest latanie w górach. Tam narodziło się szybownictwo, i teraz tam wraca.

K.B.: Przeszedł pan do historii lotnictwa jako pierwszy człowiek, który szybowcem leciał nad Himalajami.

S.K.: W pierwszej części tego projektu przeszliśmy przez biurokratyczne piekło, które urządziła nam kasta urzędników Nepalu. Trwało to bardzo długo. Gdy załatwiliśmy formalności, to zostały nam 3 dni na latanie. I popsuła się pogoda. Dosłownie ostatniego dnia mieliśmy nadzieję, że przynajmniej zobaczymy Himalaje. I wtedy powstała „fala”. Wiatr wiał 200 km/h. W Nepalu nie ma lotnictwa sportowego, brak więc samolotów, które mogłyby pociągnąć szybowiec. Dlatego model, którym ja tam dysponowałem był wyposażony w mały silnik. On wyniósł nas na 500–600 m nad lotnisko i dalej już prądami powietrznymi do góry. Dzięki temu wydostaliśmy się nad wierzchołki chmur. Przy turbulencjach i silnym wietrze wznosiliśmy się bardzo szybko. Poszybowaliśmy na 9,6 tys. m, nad Annapurną. Kolory i sceneria nie do opisania. Tego nawet zdjęcia nie oddadzą. Soczyste barwy, w krystalicznie czystym powietrzu. Widoki na setki kilometrów. Tybet, subkontynent indyjski. Skały brązowe, słabo pokryte śniegiem. W takich momentach człowiek rozumie, po co się to robi.

K.B.: Z czym te emocje mógłby pan porównać?

S.K.: Z lądowaniem na Księżycu. Co prawda nasza ekipa była znacznie mniejsza i dysponowaliśmy skromniejszymi środkami niż NASA, ale sukces był dla nas zbliżony. Jako pierwszą oblecieliśmy z bliska Machapuchare – szczyt w masywie Annapurny. To święta góra hinduistów, na którą nie można wejść, wspinać się. Nikt nigdy tam nie był, a my oglądaliśmy ją z bliska. Żeglując w powietrzu.

K.B.: Przez miesiąc próbowałem do pana dotrzeć – cały czas był pan na zawodach. Głównie za granicą. Chyba już odwiesił pan kitel lekarski na wieszak, czy tak?

S.K.: Niezupełnie. W sezonie letnim właściwie mnie nie ma – co drugi tydzień latam. Nikt też by mi w takiej sytuacji etatu nie zaoferował. Ale nadal pracuję jako lekarz w rodzinnym ośrodku zdrowia – rodzice i żona prowadzą własną praktykę. W niej mogę sobie chałturzyć.

K.B.: Czyli można pogodzić intensywne latanie i pracę ginekologa?

S.K.: Da radę. Ale moja przygoda z szybownictwem już się kończy.

K.B.: Dlaczego?

S.K.: To nie jest sport, który przynosi pieniądze – w Polsce bardzo mało popularny. Z tego się nie da żyć. Kiedy już miałem sporo sukcesów międzynarodowych, to częściej o sobie mogłem przeczytać w gazetach nowozelandzkich, niemieckich, francuskich niż w Polsce. U nas cisza. Musiałbym albo pójść dalej i latać na dużych samolotach pasażerskich, albo z tak intensywnego uprawiania tej pasji zrezygnować.

K.B.: Czy kiedykolwiek zawód lekarza przydał się w tej pasji?

S.K.: Niestety było trochę wypadków, przy których miałem możliwość wykazania się. Kiedyś szybowiec podczas lądowania zahaczył o zboże i walnął z impetem o grunt. Pilot złamał kręgosłup. Innemu koledze, podczas katastrofy, ostre elementy blach prawie obcięły nogi – przecięte wszystkie tętnice, nerwy itd. Ja znalazłem się na miejscu wypadku przypadkowo, z pustymi rękami. Sytuacja była dramatyczna, ale udało się go uratować. Do teraz aż mnie ciarki przechodzą, gdy to wspominam.

K.B.: Swoją drugą książkę zatytułował pan „Moje skrzydła. Drugi znaczy ostatni”. Ma pan silną potrzebę rywalizacji?

S.K.: Tak. Ludzie pytają się mnie, „ile można?”, „jeszcze się panu nie znudziło?”. Bo już mam sporą kolekcję 20 medali z samych mistrzostw świata. Mimo to do każdych zawodów staram się podejść poważnie i dobrze się przygotować. Jeśli tak nie jest, to wpadam niemalże w szał. Co mnie nakręca do jeszcze intensywniejszego działania. Szybownictwo nie jest takim sportem jak bieganie – przelecisz bieżnię, zmierzysz czas i wiesz, w jakiej jesteś formie. W szybownictwie nie znasz swojej formy, dopóki nie zmierzysz się z innymi zawodnikami. A sukces na zawodach jest okupiony strasznym wysiłkiem.

K.B.: Ma pan w domu kopię obrazu Bruegla „Upadek Ikara”?

S.K.: Wiem, który to, ale nie mam go. Ale za to mam Ikary i Dedale pod innymi postaciami – rzeźby z brązu, kamienia, drewna, srebra....

K.B.: I co pan czuje, patrząc na nie?

S.K.: Że ludzie są złośliwi (śmiech).




Sebastian Kawa – dziewięciokrotny mistrz świata w konkurencjach szybowcowych, wielokrotny rekordzista świata w szybownictwie, zdobywca ponad 20 medali na MŚ, najbardziej utytułowany pilot szybowcowy w historii tego sportu. W 2014 r. jako pierwszy człowiek na Ziemi przeleciał szybowcem nad najwyższymi szczytami Himalajów. W młodości był wielokrotnym mistrzem Polski w żeglarstwie (Cadet, Optymist i 420). Autor książek: „Niebo pełne żaru” oraz „Moje skrzydła. Drugi znaczy ostatni”. Z zawodu ginekolog. Więcej:
www.SebastianKawa.pl




Najpopularniejsze artykuły

Ciemna strona eteru

Zabrania się sprzedaży eteru etylowego i jego mieszanin – stwierdzał artykuł 3 uchwalonej przez sejm ustawy z dnia 22 czerwca 1923 r. w przedmiocie substancji i przetworów odurzających. Nie bez kozery, gdyż, jak podawały statystyki, aż 80 proc. uczniów szkół narkotyzowało się eterem. Nauczyciele bili na alarm – używanie przez dzieci i młodzież eteru prowadzi do ich otępienia. Lekarze wołali – eteromania to zguba dla organizmu, prowadzi do degradacji umysłowej, zaburzeń neurologicznych, uszkodzenia wątroby. Księża z ambon przestrzegali – eteryzowanie się nie tylko niszczy ciało, ale i duszę, prowadząc do uzależnienia.

Astronomiczne rachunki za leczenie w USA

Co roku w USA ponad pół miliona rodzin ogłasza bankructwo z powodu horrendalnie wysokich rachunków za leczenie. Bo np. samo dostarczenie chorego do szpitala może kosztować nawet pół miliona dolarów! Prezentujemy absurdalnie wysokie rachunki, jakie dostają Amerykanie. I to mimo ustawy, która rok temu miała zlikwidować zjawisko szokująco wysokich faktur.

Leki, patenty i przymusowe licencje

W nowych przepisach przygotowanych przez Komisję Europejską zaproponowano wydłużenie monopolu lekom, które odpowiedzą na najpilniejsze potrzeby zdrowotne. Ma to zachęcić firmy farmaceutyczne do ich produkcji. Jednocześnie Komisja proponuje wprowadzenie przymusowego udzielenia licencji innej firmie na produkcję chronionego leku, jeśli posiadacz patentu nie będzie w stanie dostarczyć go w odpowiedniej ilości w sytuacjach kryzysowych.

EBN, czyli pielęgniarstwo oparte na faktach

Rozmowa z dr n. o zdrowiu Dorotą Kilańską, kierowniczką Zakładu Pielęgniarstwa Społecznego i Zarządzania w Pielęgniarstwie w UM w Łodzi, dyrektorką Europejskiej Fundacji Badań Naukowych w Pielęgniarstwie (ENRF), ekspertką Komisji Europejskiej, Ministerstwa Zdrowia i WHO.

ZUS zwraca koszty podróży

Osoby wezwane przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych do osobistego stawiennictwa na badanie przez lekarza orzecznika, komisję lekarską, konsultanta ZUS często mają do przebycia wiele kilometrów. Przysługuje im jednak prawo do zwrotu kosztów przejazdu. ZUS zwraca osobie wezwanej na badanie do lekarza orzecznika oraz na komisję lekarską koszty przejazdu z miejsca zamieszkania do miejsca wskazanego w wezwaniu i z powrotem. Podstawę prawną stanowi tu Rozporządzenie Ministra Pracy i Polityki Społecznej z 31 grudnia 2004 r. (...)

Osteotomia okołopanewkowa sposobem Ganza zamiast endoprotezy

Dysplazja biodra to najczęstsza wada wrodzona narządu ruchu. W Polsce na sto urodzonych dzieci ma ją czworo. W Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym pod kierownictwem dr. Jarosława Felusia przeprowadzane są operacje, które likwidują ból i kupują pacjentom z tą wadą czas, odsuwając konieczność wymiany stawu biodrowego na endoprotezę.

Byle jakość

Senat pod koniec marca podjął uchwałę o odrzuceniu ustawy o jakości w opiece zdrowotnej i bezpieczeństwie pacjenta w całości, uznając ją za niekonstytucyjną, niedopracowaną i zawierającą szereg niekorzystnych dla systemu, pracowników i pacjentów rozwiązań. Sejm wetem senatu zajmie się zaraz po świętach wielkanocnych.

Rzeczpospolita bezzębna

Polski trzylatek statystycznie ma aż trzy zepsute zęby. Sześciolatki mają próchnicę częściej niż ich rówieśnicy w Ugandzie i Wietnamie. Na fotelu dentystycznym ani razu w swoim życiu nie usiadł co dziesiąty siedmiolatek. Statystyki dotyczące starszych napawają grozą: 92 proc. nastolatków i 99 proc. dorosłych ma próchnicę. Przeciętny Polak idzie do dentysty wtedy, gdy nie jest w stanie wytrzymać bólu i jest mu już wszystko jedno, gdzie trafi.

Zmiany skórne po kontakcie z roślinami

W Europie Północnej najczęstszą przyczyną występowania zmian skórnych spowodowanych kontaktem z roślinami jest Primula obconica. Do innych roślin wywołujących odczyny skórne, a występujących na całym świecie, należy rodzina sumaka jadowitego (gatunek Rhus) oraz przedstawiciele rodziny Compositae, w tym głównie chryzantemy, narcyzy i tulipany (...)

Sieć zniosła geriatrię na mieliznę

Działająca od października 2017 r. sieć szpitali nie sprzyja rozwojowi
geriatrii w Polsce. Oddziały geriatryczne w większości przypadków
istnieją tylko dzięki determinacji ordynatorów i zrozumieniu dyrektorów
szpitali. O nowych chyba można tylko pomarzyć – alarmują eksperci.

Czy Trump ma problemy psychiczne?

Chorobę psychiczną prezydenta USA od prawie roku sugerują psychiatrzy i specjaliści od zdrowia psychicznego w Ameryce. Wnioskują o komisję, która pozwoli zbadać, czy prezydent może pełnić swoją funkcję.

Różne oblicza zakrzepicy

Choroba zakrzepowo-zatorowa, potocznie nazywana zakrzepicą to bardzo demokratyczne schorzenie. Nie omija nikogo. Z jej powodu cierpią politycy, sportowcy, aktorzy, prawnicy. Przyjmuje się, że zakrzepica jest trzecią najbardziej rozpowszechnioną chorobą układu krążenia.

Leczenie przeciwkrzepliwe u chorych onkologicznych

Ustalenie schematu leczenia przeciwkrzepliwego jest bardzo często zagadnieniem trudnym. Wytyczne dotyczące prewencji powikłań zakrzepowo-zatorowych w przypadku migotania przedsionków czy zasady leczenia żylnej choroby zakrzepowo-zatorowej wydają się jasne, w praktyce jednak, decydując o rozpoczęciu stosowania leków przeciwkrzepliwych, musimy brać pod uwagę szereg dodatkowych czynników. Ostatecznie zawsze chodzi o wyważenie potencjalnych zysków ze skutecznej prewencji/leczenia żylnej choroby zakrzepowo-zatorowej oraz ryzyka powikłań krwotocznych.

Leczenie wspomagające w przewlekłym zapaleniu prostaty

Terapia przewlekłego zapalenia stercza zarówno postaci bakteryjnej, jak i niebakteryjnej to duże wyzwanie. Wynika to między innymi ze słabej penetracji antybiotyków do gruczołu krokowego, ale także z faktu utrzymywania się objawów, mimo skutecznego leczenia przeciwbakteryjnego.

Pneumokoki: 13 > 10

– Stanowisko działającego przy Ministrze Zdrowia Zespołu ds. Szczepień Ochronnych jest jednoznaczne. Należy refundować 13-walentną szczepionkę przeciwko pneumokokom, bo zabezpiecza przed serotypami bardzo groźnymi dla dzieci oraz całego społeczeństwa, przed którymi nie chroni szczepionka 10-walentna – mówi prof. Ewa Helwich. Tymczasem zlecona przez resort zdrowia opinia AOTMiT – ku zdziwieniu specjalistów – sugeruje równorzędność obu szczepionek.

Ubezpieczenia zdrowotne w USA

W odróżnieniu od wielu krajów, Stany Zjednoczone nie zapewniły swoim obywatelom jednolitego systemu ubezpieczeń zdrowotnych. Bezpieczeństwo zdrowotne mieszkańca USA zależy od posiadanego przez niego ubezpieczenia. Poziom medycyny w USA jest bardzo wysoki – szpitale są doskonale wyposażone, amerykańscy lekarze dokonują licznych odkryć, naukowcy zdobywają nagrody Nobla. Jakość ta jednak kosztuje, i to bardzo dużo. Wizyta u lekarza pociąga za sobą wydatek od 40 do 200 $, jeden dzień pobytu w szpitalu – 400 do 1500 $. Poważna choroba może więc zrujnować Amerykanina finansowo, a jedna skomplikowana operacja pochłonąć jego życiowe oszczędności. Dlatego posiadanie ubezpieczenia zdrowotnego jest tak bardzo ważne. (...)




bot