Wigilia to najbardziej rodzinne święto. Spędzamy ją zawsze w domu, nie wyjeżdżamy na urlopy, nie bierzemy dyżurów...
Jak wskazuje samo nazwisko, moja rodzina – po mieczu – pochodzi z Kresów. W dzieciństwie, w domu rodziców, do nieprawdopodobnie suto zastawionego stołu zasiadali wszyscy nasi najbliżsi: galeria ciotek, wujów, krewnych – około trzydziestu osób. Mama, babcie, ciotki już dużo wcześniej zaczynały przygotowania do świąt, zdobywały i gromadziły niezbędne produkty. Na wigilijnym stole przeważały dania zimne: ryby w najrozmaitszych postaciach – po grecku, po żydowsku, po wileńsku, śledź po litwacku, było kilka dań z grzybów – marynowane i duszone prawdziwki, inne grzyby w różnych sosach, był mielony mak z orzechami, miodem i rodzynkami, mama podawała nadzwyczajnego smaku i rozmiarów kulebiak z kapustą i grzybami, polewany gorącym masłem. Smak i zapach tych potraw pamiętam do dziś. Toteż z dzieciństwa najbardziej utkwiły mi w pamięci wspomnienia kulinarne – bardziej niż obyczajowe, np. związane z prezentami, czy religijne, bo te pojawiły się później. Zresztą wtedy, w latach pięćdziesiątych, rodzice nie byli zamożni, ale to z pewnością właśnie wówczas kształtowała się moja wysublimowana fizjologia smaku i wrażliwość na to, co i jak jem. A także tradycja bycia z rodziną chociaż w ten jedyny, wyjątkowy dzień w roku, bycia wyłącznie dla najbliższych, bo przecież na co dzień jest się głównie dla innych.
Z czasem część naszej rodziny wymarła i z nią ów wschodni przepych wigilijnego stołu. Jednak do końca Peerelu życie rodzinne, w tym niezmienna zasada spędzania świąt w gronie najbliższych, było odtrutką, immunizacją na wszystko, co się działo na zewnątrz. Także gdy zostałem lekarzem, bez trudu brałem dyżury w inne dni niż święta, najchętniej – 1 maja.
Tak było do stanu wojennego, który przez przypadek zastał nas z żoną i synkiem na kilkumiesięcznym stypendium naukowym w Stuttgarcie w Niemczech. Wtedy przeżyłem najgorszą wigilię w życiu: niepokój o to, co się dzieje w kraju, samotność, zerwanie – zdawało się na zawsze – kontaktu z resztą rodziny... Moja młoda stażem małżeńskim żona nie radziła sobie z gotowaniem, nie było odpowiednich surowców, ale przede wszystkim – nastroju do świętowania. Jedyny nasz gość przy wigilijnym stole – Japończyk – opowiadał nam o swoim narodowym święcie nowego roku. Drugą emigracyjną wigilię w Niemczech spędziliśmy natomiast w barze McDonald`s, który wówczas w Europie był czymś tak wyjątkowym jak dziś Hotel Ritza. Byliśmy zresztą jedynymi gośmi, jedliśmy fishburgery...
Kolejne święta obchodziliśmy w Kanadzie, wśród Polonii skupionej wokół Kościoła polskiego w Montrealu. Tam, na Zachodzie, zrozumieliśmy, jak głębokie różnice istnieją między katolicyzmem w Polsce i w wolnym świecie. Nasz Kościół, walczący o istnienie, był o wiele bardziej surowy, mniej otwarty, ufny, pogodny niż ten, z którym zetknęliśmy się w Bawarii i Kanadzie. Nasze kanadyjskie wigilie były wielokulturowe. Przychodziło do nas znów około trzydziestu osób: Polacy, Grecy, Francuzi, Japonka, Kanadyjczycy, Australijczyk. Moja żona z tamtejszych półproduktów nauczyła się przyrządzać kilka tradycyjnych potraw. Podawała pysznego kanadyjskiego śledzia, łososia, wędzonego pstrąga – według kuchni bawarskiej i francuskiej. Ale choć z roku na rok było nam tam coraz lepiej, dzieci miały dobre paszporty, a żona chciała zostać – uparłem się, żeby wracać do Polski. Dwa lata po naszym powrocie odbyły się wybory czerwcowe.
Teraz, od dziesięciu lat, ponieważ jestem najstarszym synem, wigilie dla całej rodziny urządzamy w naszym domu. Są rodzice, brat, rodzina żony, znów około trzydziestu osób, ale inaczej niż w moim dzieciństwie, przy stole siedzi bardzo dużo dzieci. Każdy z nas musi coś dla wszystkich zrobić, a podział ról jest wcześniej ściśle określony. Panie prześcigają się oczywiście w przygotowywaniu pyszności, mama jak zawsze piecze swój niepowtarzalny pieróg. Słowem – jest jak w każdym polskim domu: sianko, opłatek, kolędy, żłóbek pod choinką. A także prezenty: dla maluchów – zabawki, dla starszych – pomoce szkolne, książki, ubrania, głównie rzeczy praktyczne, bo prezentów nie fetyszyzujemy. Przy łakociach – na deser – są także opowieści babci, która jak nikt w rodzinie cieszy się autorytetem nawet u naszych dzieci. A na koniec – my młodzież – idziemy na Pasterkę.