Służba Zdrowia - strona główna
SZ nr 13–17/2009
z 23 lutego 2009 r.

Stuknij na okładkę, aby przejść do spisu treści tego wydania


>>> Wyszukiwarka leków refundowanych


Sąd nad dr. G. (część 5.)

Hipokrates świadkiem

Helena Kowalik

Kardiochirurgia jest zazdrosna, wymaga poświęcenia – mówił dr G. do oskarżających go o mobbing lekarzy.

- Witam pana doktora – Jacek Cz., wezwany przez sąd w charakterze poszkodowanego, ze złośliwym uśmiechem patrzy na Mirosława G. w ławie oskarżonych. 58-letni chirurg składa zeznania w sprawie mobbingu; to jeden z zarzutów postawionych byłemu ordynatorowi kardiochirurgii w szpitalu przy ul. Wołoskiej w Warszawie. Cz. najdłużej pracował w zespole dr. Mirosława G.; wiele może opowiedzieć o stosunku szefa do podwładnych.

- Jak było? – powtarza pytanie prokuratora. – Fatalnie. Z powodu trudnego charakteru oskarżonego. (Dr Jacek Cz. z nieukrywaną satysfakcją używa tego określenia wobec byłego ordynatora.) – Jest to typ megalomana z dużą dawką oszusta i hochsztaplera. Od pierwszego dnia deprecjonował mnie jako lekarza – mówi.

Krótka smycz

Na tej rozprawie zeznają tylko lekarze. Wszyscy pracowali w oddziale dr. G. Odeszli z pracy, uważając się za ofiary mobbingu ze strony byłego ordynatora. Pytani przez prokurator Agnieszkę Tyszkiewicz, na czym konkretnie polegało prześladowanie, podali liczne przykłady. W ich relacjach stosunek szefa do podwładnych był oparty na zasadzie: wszechwładny feudał i jego wasale.

Nie tak sobie to wyobrażali, gdy zjawili się w klinice po raz pierwszy, marząc o pracy pod kierunkiem słynnego już kardiochirurga. Zdarzyła się niecodzienna szansa – poprzedni szef kliniki, prof. Zbigniew Religa, odszedł do szpitala w Aninie, a z nim wielu lekarzy. Młodzi chcieli wskoczyć na wolne miejsca, zrobić specjalizację. Nawet ci, dla których zabrakło etatu, jak dr Beata N. (pojawi się na rozprawie), opuszczali gabinet Mirosława G. uskrzydleni. Ordynator zrobił na nich świetne wrażenie, szanse doskonalenia zawodowego roztoczył ogromne; dla takiej perspektywy warto było nawet wegetować kilka miesięcy w roli wolontariusza.

- To dobre wrażenie "na wejściu" zwiodło nawet lekarzy zasiedziałych już w klinice przy ul. Wołoskiej – opowiada w sądzie dr Jacek Cz., chirurg z II stopniem specjalizacji. Po wstępnej rozmowie z nowym szefem – pozbył się rozterek, że nie poszedł za prof. Religą, którego notabene bardzo cenił.

Wyglądało na to, że będzie się pracowało jak w rodzinie (co podkreślał nowy ordynator) i za niezłe pieniądze. Owszem, pytali, ile konkretnie będą kwitować w kasie pod koniec miesiąca.

Odpowiedź była dosyć skomplikowana. Pensja młodszego asystenta składała się z trzech części: zasadniczej około 1200-1500 zł brutto, premii uznaniowej i płaconych podwójnie dyżurów. Zasady przyznawania premii miała regulować specjalna umowa, spisana z dyrektorem szpitala. Brzmiało mgławicowo, ale z dyżurami (przeliczali w myślach) zarobiliby może i lepiej niż w innych szpitalach. Najważniejsze jednak było zrobienie specjalizacji pod kierunkiem sławnego kardiochirurga. To jak złapanie Pana Boga za nogi.

Siedem lat później zeznają na procesie swego szefa.

Dr Łukasz Ch. (u G. młodszy asystent w latach 2001-2004.): – W umowie miałem normę 42 godziny tygodniowo. W praktyce – byłem w szpitalu od 7 do późnej nocy; czasem nie opłacało się już wracać do domu, bo rano zaczynałem od nowa. W dobrym miesiącu wyciągałem około 3 tysiące zł. W kwestii premii i dyżurów – jak twierdzi – nie było żadnych reguł. Ordynator, jeśli chciał ukarać podwładnego, skreślał go z listy. Skarga do dyrektora szpitala nie tylko nie odnosiła skutku, ale wręcz pogarszała sytuację asystenta.

Inną formą finansowych restrykcji było – zeznał dr Krzysztof R. – odsunięcie lekarza od stołu operacyjnego. Ofiara musiała stawić się w klinice po godzinach pracy, ale bezczynnie siedziała na oddziale. I o żadnych dodatkowych pieniądzach nie mogła marzyć.

Michał K., który w wieku 29 lat został młodszym asystentem dr. G., twierdzi, że nigdy nie wiedział, ile w danym miesiącu zarobi. Jego średnie wynagrodzenie (długo pracował bez etatu, na zleceniu) wynosiło 1500-2000 zł. Premii, którą określał jako widzimisię szefa, nie dostawał. Pretekstem było zatrudnienie go początkowo na umowie-zlecenia. Do pracy przychodził o 7 rano, często opuszczał klinikę o 11 w nocy. Kiedyś bez snu spędził na oddziale kilka kolejnych dób. Na kardiochirurgii, w odróżnieniu od innych oddziałów szpitala, nie odnotowywano nadgodzin. Nie było też możliwości odebrania dnia wolnego.

- Pan podliczył, ile było tych niezapłaconych nadgodzin? – pyta sędzia.

- Tak, wyszło kilkaset. Ale najgorsze było to, że bezgraniczne przepracowanie uniemożliwiało mi podnoszenie kwalifikacji, pisanie prac naukowych. Po powrocie o północy z kliniki zasypiałem przy biurku. A przecież to jedyna droga do wyzwolenia się z terminowania.

Na brak ewidencji czasu pracy wskazywali też Bartosz P., Adam K. i Krzysztof R. Twierdzili, że ich praca nie była udokumentowana, bo ordynator zabronił wpisywania nadgodzin do specjalnego zeszytu pod groźbą utraty pracy. Premie zależały od zmiennego humoru szefa.

- Wysokość naszych pensji – zeznaje Krzysztof R. – poza zasadniczym wynagrodzeniem nie miała związku z pracą, ale ze ślepym podporządkowaniem się ordynatorowi. Pracowaliśmy całymi tygodniami, praktycznie nie wychodząc ze szpitala. A mimo to bałem się, że moje zarobki zostaną zredukowane do podstawowego minimum.

W odróżnieniu od zastraszonych młodszych kolegów, 50-letni wówczas chirurg Jacek Cz. stawiał się szefowi. Gdy nie dostał obiecanej premii za operacje, napisał do dyrektora szpitala wniosek o zwolnienie go w trybie natychmiastowym, z powodu niedotrzymania zobowiązań finansowych. Pieniądze dostał, ale ordynator za karę zesłał tego najbardziej doświadczonego w zespole chirurga do opisywania przypadłości chorych. Z banicji wrócił po dwóch tygodniach, gdy, jak mówi, dr G. się spocił, nie mogąc nadążyć z planowanymi operacjami.

- I wprawdzie – zeznaje Jacek Cz. – dostawałem pod nóż tylko takich pacjentów, którzy mieli małe szanse na przeżycie, to i tak przeprowadziłem około 500 operacji.

Krótka smycz, na której trzymał ich ordynator, niweczyła zamiary urlopowe czy planowanie ważnych uroczystości rodzinnych.

- Kilka tygodni wcześniej – opowiada Łukasz Ch. – uprzedzałem szefa, że w konkretną sobotę nie będę dyspozycyjny, bo mam chrzest dziecka. Przyjął to do wiadomości. A gdy nadszedł ten dzień, kazał mi jechać po serce do przeszczepu. W roli czwartej osoby do asysty. Z trudem zdążyłem na czas do domu – relacjonuje. Adam K. ledwo wyjechał z rodziną na wymarzoną Kretę, odbierał telefon za telefonem od sekretarki ordynatora, że ma wracać. Krzysztof R. twierdzi, że za rządów dr. G. nigdy nie wykorzystał całego urlopu.

Cierpiał na syndrom Pana Boga

W akcie oskarżenia jest też mowa o innej formie lobbingu: znęcaniu się psychicznym, uporczywym i długotrwałym poniżaniu pracownika. Poszkodowani lekarze opisują na sali sądowej konkretne sytuacje.

- Dostawałem polecenie natychmiastowego przyjazdu do szpitala, choć byłem już po pracy – zeznaje Łukasz Ch. – I to mimo że z moim niewielkim jeszcze stażem nie byłem niezbędny. Na oddziale dyżurował doświadczony lekarz i nic się nie działo.

- W takim razie, czym się pan wtedy zajmował? – pyta prokurator.

- Uzupełniałem karty chorych, poprawiałem artykuły naukowe przygotowywane do druku.

Podobne odpowiedzi padają z ust wszystkich zeznających lekarzy. Dręczył ich obowiązek pozostawania w stałej dyspozycyjności, niewyłączania telefonu, również w nocy. (Michałowi K. szef zrobił awanturę o nieczynną komórkę podczas seansu w kinie.) Było to szczególnie dotkliwe, gdy po przyjeździe do kliniki przekonywali się, że nie ma nic pilnego do zrobienia.

Zeznający zwracali uwagę sądu na zwodniczo kulturalny sposób bycia szefa. Nigdy nie krzyczał, nie używał ordynarnych słów. Ale dręczył po cichu. Michał K., który kiedyś się postawił, został ukarany w ten sposób, że przez 24 godziny stał przy stole operacyjnym. Skończyło się zakrzepicą żył, której ślady ma do dziś. Potem miał zakaz chodzenia na blok operacyjny.

Beata N. nazywa zachowania dr. G. obcesowo: jest psychopatą. Cierpiał na syndrom Boga, dającego życie. Potwierdza zeznania z śledztwa, że kiedyś ordynator rzucił w nią książką planowanych przeszczepów, bo rzekomo wpisała do którejś z rubryk niewłaściwe nazwisko. "Długich rąk" ordynatora bała się tak bardzo, że gdy zaczęła szukać nowej pracy, nie odważyła się złożyć z wyprzedzeniem wymówienia. To nie była, jak twierdzi, jej imaginacja – dr G. wyraźnie jej powiedział: "Tak cię urządzę, że w całym województwie mazowieckim nie znajdziesz pracy".

"Ostrą jazdą" nazwał to, co się działo między szefem a personelem, dr Jacek Cz. W szpitalu przy Wołoskiej był zatrudniony od 1986 r., miał wcześniej różnych ordynatorów, ale z mobbingiem zetknął się po raz pierwszy.

- Ludzie nie dawali sobie z tym rady – twierdzi – załamywali się. W ciągu pierwszych czterech lat rządów dr. G. odeszło z kliniki około 60 osób.

Dr. Łukaszowi Ch. najbardziej ciążyła zmienność nastrojów szefa i jego wybuchowość. – Na bloku operacyjnym – opowiada – byłem szturchany, ordynator złośliwie kwestionował moje umiejętności. Gdybyż te reprymendy miały merytoryczne uzasadnienie, to trudno, nauka kosztuje. Ale były one wyłącznie zależne od tego, kogo aktualnie szef upatrzył na swoją ofiarę. Zdeptany asystent miał tylko jedną nadzieję: że po jakimś czasie ktoś inny będzie pełnił rolę bokserskiego worka dla feudała kliniki. Poczucie upokorzenia i krzywdy jednak nie mijało. Nawet po kilku latach, już na sali sądowej, poszkodowanym trudno bez emocji opowiadać o sytuacjach, które ich stresowały.

Michał K. wspomina, że gdy w czasie operacji chciał podejrzeć, jak szef to robi – dostał łokciem w brzuch. Krzysztof R.: – Kopał mnie w nogę dla zabawy, żeby zobaczyć, jak zareaguję i czy się gdzieś poskarżę.

Adamowi K., który przy stole operacyjnym trzymał serce, ordynator wyłamał palce. Bartosz P. z oburzeniem wspominał, jak dr G. w czasie zabiegu rzucał w lekarza narzędziami chirurgicznymi. Krzysztof R. wyznał z zażenowaniem, że przy wszystkich z oddziału usłyszał, iż jest zerem. Po pewnym czasie taką klasyfikację "uznawał za normę".

Wyzwolić się z terminowania

Wiedza, z którą przyszli do kliniki, nie liczyła się. Jeśli podwładni się stawiali, mistrz sprowadzał ich do poziomu krawężnika. Krzysztof R. przed zatrudnieniem się w klinice przy ul. Wołoskiej przeprowadził samodzielnie ponad 200 operacji. – W święta Bożego Narodzenia – zeznał – ordynator wezwał mnie, choć nie miałem zaplanowanego dyżuru. Kazał mi trzymać ssak w czasie zabiegu.

Beata N. wcześniej przez dwa lata operowała w poznańskiej klinice urologicznej. Dr G. uczynił ją koordynatorem transplantacji – była to funkcja sprawowana zazwyczaj przez sekretarkę.

Czy powiedzieli szefowi, co o tym myślą? Nie. Bali się. Mogli usłyszeć, że opuszczą kardiochirurgię z wilczym biletem. Raz zredagowali wspólny protest do dyrekcji. Ale nie wszyscy, którzy dziś występują jako mobbingowani, podpisali się. Trochę ze strachu, a także z przekonania, że to nic nie da. Odnosili wrażenie, że dyrektor szpitala dał ordynatorowi wolną rękę.

- A zgłosiliście problem do izby lekarskiej czy organów ścigania? – pyta pełnomocnik oskarżonego.

- Nigdy – odpowiadają zgodnie. A Michał K. dodaje: – Jeśli o mnie chodzi, byłem zbyt zaszczuty, a poza tym nie zdawałem sobie sprawy, że mobbing jest przestępstwem. Z dzisiejszej perspektywy wiem, że taki człowiek jak dr G. nigdy nie powinien być szefem. On nie potrafił skupić podwładnych koło siebie, bo traktował ich instrumentalnie. Gdy byli potrzebni, faworyzował, kusząc obietnicą poparcia starań o specjalizację. Ale wkrótce odtrącał faworyta. I szukał kolejnego. Tego samego zdania jest Adam K. Ale dodaje też, że ordynator "nie jest postacią jednowymiarową". Na pewno – imponował im talentem operatora. (Choć dziś, po latach, mają odwagę kwestionować niektóre chirurgiczne decyzje dr. G. Doszli do wniosku, że nie wszystkie były słuszne; niektóre, jak np. wszczepianie zbyt dużego serca – wręcz ryzykowne dla pacjenta.) Oni też chcieli być kardiochirurgami. Jednak wkrótce doszli do wniosku, że mistrz niespecjalnie lubi się dzielić wiedzą.

- Nie tłumaczył w czasie operacji, dlaczego to robi. Nie było dyskusji na tematy kliniczne – twierdzi dr Michał K. Owszem, omawiano niektóre przypadki "na kominku" i czasem w zastępstwie szefa jechali na konferencje naukowe do którejś z europejskich klinik, ale to było dla nich za mało.

- Ordynator mówił – wspomina Michał K. – że tylko jedna osoba może robić specjalizację, i to była ta przysłowiowa marchewka. Gdy wyciągnąłem po nią rękę, usłyszałem złośliwą radę, abym się zajął balneologią. Uważam, że pod kierunkiem oskarżonego uwsteczniłem się w zakresie lekarskich umiejętności.

Nie wszystkie ofiary mobbingu wystawiły byłemu szefowi tak surową ocenę, jeśli chodzi o nauczenie fachu. Dr Łukasz Ch., którego, jak twierdzą jego koledzy, ordynator początkowo bardzo faworyzował, na pytanie mec. Bentkowskiej, czy zyskał na Wołoskiej jakąś wiedzę, odpowiedział twierdząco. Szef wysyłał go na kursy szkoleniowe. Inna rzecz, że gdy potem się między nimi popsuło, i po zmianie miejsca pracy chciał od dr. G. pisemnego potwierdzenia uczestnictwa w kursach, szef złośliwie mu odmawiał. Tak zeznał przed sądem.

Beata N., gdy weszła kiedyś na salę przeszczepów, usłyszała rzucone w powietrze pytanie szefa, co ta pani tu robi? Dr G. mówił jej, że kardiochirurgia nie jest dla kobiet, a poza tym ona się do tego nie nadaje.

- Skąd taka pewność? – oburza się na rozprawie dr N. – skoro ordynator nie dopuszczał mnie do żadnego zabiegu?! Na sali operacyjnej byłam tylko dwa razy. Potajemnie, ukryta za plecami pielęgniarek. A przecież, przypomina, zostawiła etat urologa w poznańskim szpitalu, gdzie przez półtora roku była przy 2-3 operacjach dziennie. Do Warszawy przeprowadziła się tylko dlatego, że chciała robić specjalizację. "Dr G. mi to obiecywał podczas rozmowy wstępnej". Z miesiąca na miesiąc wzbierało w nich rozgoryczenie.

- Podczas jednego z zebrań zespołu – wspomina poszkodowany dr Bartosz P. – ordynator ogłosił, że nie widzi wśród nas ani jednego, kto mógłby rozpocząć specjalizację. Ponieważ nie było jasnych kryteriów oceny, kto się nadaje, a kto nie, zrozumiałem, że trzeba zrezygnować z marzeń i poszukać innej kliniki.

Ale Krzysztof R. się postawił. – Moja specjalizacja – zeznaje w sądzie – oparła się o dyrekcję. G. potraktował mnie jako początkującego lekarza, celowo zwlekał z podpisaniem dokumentów, głównie listy wykonanych operacji, abym nie zdążył złożyć ich w terminie. Parafę postawił w ostatniej chwili, gdy straciłem szanse na egzamin poprawkowy.

Tylko 54-letniemu Jackowi Cz., który przed przyjściem na oddział dr. G. zrobił samodzielnie około 500 operacji, nie zależało tak bardzo na specjalizacji z kardiochirugii. Miał już drugi stopień z chirurgii, robił przeszczepy. Ostatecznie, zdecydował się jednak na specjalizację z kardiochirurgii. Praktyczny egzamin zdał bez problemu, a na teoretycznym powinęła mu się noga. – Nie chciało mi się wkuwać – powiedział otwarcie na sali sądowej. – A dr G. wysłał pismo do kadr, że jestem nierozwojowy.

Od nowa

Na temat brania łapówek przez oskarżonego poszkodowani lekarze nie mieli nic do powiedzenia. Żaden nie był świadkiem takiego zdarzenia. Tylko ordynatorowi wolno się było kontaktować z rodzinami pacjentów, inni mieli to zabronione, nawet lekarze prowadzący. W kwestii "dowodów wdzięczności' mogli tylko domniemywać.

Dr Łukasz Ch. zeznaje z wahaniem w głosie: – Wszyscy mówili na oddziale, że ordynator bierze...

- Jak należy rozumieć te słowa? – pyta czujnie sędzia Igor Tuleya.

Dr Ch.: – Trudno mi o tym mówić.

Mec. Bentkowska domaga się nazwisk.

- Niepotrzebnie to powiedziałem – kończy temat dr Ch.

Również Jacek Cz. wymiguje się od podania konkretu: – Wiem, że operacje G. kosztowały. Słyszałem o kwotach do 6 tys. złotych. Nie powiem, kto mi to mówił. Czasem człowiek słyszy, że wiatr gwiżdże, tylko nie wie, w którym rogu.

Natomiast Beata N. przypomina sobie rozmowę z żoną pewnego pacjenta, która się jej radziła, czy dać ordynatorowi przed operacją, czy po. Bo co do tego, że trzeba dać, nie miała wątpliwości. Dr N. podaje nazwisko tego pacjenta.

Łatwiej im mówić o stosunku szefa do chorych. Otóż nie wszystkich traktował jednakowo. Opowiada Beata N.: – Zdarzyło się, że gdy decydował, który z pacjentów będzie biorcą serca, potrafił powiedzieć: "Ten nie, bo śmierdzi, to dziadek leśny".

Przeżyli traumę, jak twierdzą, ale po zmianie pracy zawodowo się odnaleźli. Szkoda im tylko straconego czasu.

Beata N. pracuje obecnie na chirurgii okulistycznej w Wołominie. Robi dwie specjalizacje. Łukasz Ch. od 2 lat jest ortopedą w szpitalu przy ul. Szaserów. Otworzył tam specjalizację. Bardzo sobie chwali atmosferę w pracy. Michał K. jest w Centrum Zdrowia Dziecka. Robi specjalizację z kardiochirurgii dziecięcej. Jego decyzja o uwolnieniu się od dr. G. była tak rozpaczliwa, że odszedł nie mając niczego upatrzonego; w rezultacie przez kilka miesięcy pracował jako wolontariusz. W nowym miejscu ma bardzo dobre relacje z szefem. Adam K. porzucił leczenie, pracuje w Ministerstwie Zdrowia, nie narzeka. Bartosz P. jest w Klinice Chirurgii CZD. Krzysztof R. pozostał w szpitalu MSWiA, ale na oddziale chirurgii ogólnej. I tam robi specjalizację.

Łamią Kodeks Etyki Lekarskiej

Oskarżony odniósł się do ocen i zarzutów swoich byłych podwładnych na następnych dwóch rozprawach. Zaprezentował wybrane przez siebie filmy z tajnych nagrań CBA, które, jak twierdził, zadały kłam oskarżeniom jego podwładnych. Lekarzy nie było już wtedy na sali, nie doszło więc do konfrontacji z poszkodowanymi. Dr G. nie krył oburzenia.

- Zeznania lekarzy – oświadczył – w wielu punktach nie tylko łamią kodeks etyki, ale też przysięgę Hipokratesa. – Jako oceniający moje decyzje dotyczące leczenia są niewiarygodni. Wszak wszyscy albo oblali egzaminy specjalizacyjne z kardiochirurgii, albo nawet nie mogli o takiej specjalizacji marzyć. Żalą się, że poniżałem ich na oczach całego zespołu; ja byłem przyzwyczajony, by o błędach mówić szczerze, jak w rodzinie.

Mirosław G. wystawił cenzurki oskarżającym go lekarzom. Miażdżące. Wyglądało na to, że skompletował zespół z samych nieudaczników: Dr Jacek Cz. jako lekarz był notorycznie nieprzygotowany do prowadzenia pacjenta, niesubordynowany (odmówił kiedyś dyżuru, bo nad troskę o pacjenta przełożył jazdę na koniu w swojej daczy), nieprzydatny w kardiochirurgii, co potwierdza oblany egzamin na specjalizację. Chwalił się, że przeszczepiał serce, ale to zdarzyło się tylko dwa razy. 500 operacji, które wykonał, to ledwo liźnięcie kardiochirurgii. Do tego wszystkiego – nielojalny. Wcześniej był w ekipie prof. Religi i nadal informował byłego ordynatora, co się dzieje w klinice. Dr Beata N. przedstawiła się sądowi jako doświadczony urolog, a prawda jest taka, że po przeprowadzce do Warszawy nie mogła znaleźć pracy w żadnym szpitalu. I dlatego przyszła na Wołoską. Dr Michał K. nie zwolnił się sam, jak zeznał. To ordynator mu powiedział, że nie widzi go w zespole. K. miał dużą wiedzę, ale teoretyczną, do wykorzystania w ośrodku akademickim. W czasie operowania zbytnio się grzebał. Dlatego czasem przy stole operacyjnym trzeba go było szturchnąć w bok albo w nogę. Nie dość, że nie miał smykałki do operowania, to jeszcze nie chciał słuchać rad zwierzchnika. Krzysztof R. skarżył się, że nie dostawał premii. Rzeczywiście, kilka razy nie dostał dodatkowych pieniędzy, bo: odmówił przyjazdu do chorego, którego operował, a potem wystąpiły powikłania. Tłumaczenie, że był poza Warszawą, zaś ordynator sam sobie poradzi z problemem – nie tylko nie jest usprawiedliwieniem, ale świadczy o nieetycznej postawie sprawcy powikłań. Ponadto: zachowywał się niestosownie śpiewając arie operowe w czasie mycia po pobraniu serca od dawcy, chociaż przed chwilą ktoś umarł. Nie udzielił też telefonicznej informacji rodzicom pacjenta, który zmarł. Dr G. tłumaczył się również z zarzutu, że nazwał dr. R. zerem. – Ja chciałem go zmobilizować do pracy. Cytat "mniej niż zero" z piosenki Lady Pank był żartem.

Co do rzekomego wyłamywania palców asystentów w czasie operacji, kardiochirurg powołał się na słowa Hipokratesa: Salus aegroti suprema lex (Dobro chorego jest najwyższym prawem). Owszem, reagował gwałtownie przy stole operacyjnym, gdy asystujący mu lekarz źle trzymał serce wyjęte z klatki piersiowej. W takiej sytuacji palce muszą być rozszerzone, bo pomiędzy nimi jest tętnica. Jeśli było inaczej, poprawiał ułożenie ręki. Kwestię niezaliczanych nadgodzin dr G. skwitował krótko: To sprawa kadr i działu płac.

Słowo przeciwko obrazowi

Zaprezentowane filmy z kartoteki CBA świadczyły na korzyść oskarżonego. (Prokurator Agnieszka Tyszkiewicz po raz kolejny domaga się pokazania wszystkich tajnych nagrań; jej zdaniem wybrane scenki nie oddają pełnej wymowy dowodów zebranych w śledztwie.)

Obejrzeliśmy dwie rozmowy ordynatora z dr. Krzysztofem R. na temat przystąpienia asystenta do egzaminu na specjalizację. Niestety, nagrany głos jest zniekształcony. Trzeba polegać na wyjaśnieniu oskarżonego, który, co zrozumiałe, stara się przedstawić w jak najlepszym świetle.

Jedno jest pewne: dr G. nie krzyczy na podwładnego. A sądząc po tych nielicznych, wyraźnych słowach docierających z odtwarzacza – mobilizuje dr. R. do bardziej energicznego zabrania się za specjalizację. Słyszymy:, "Jeśli pan chce zdać, musi pan usiąść na tyłku i ryć od 6 rano do wieczora. Do zdania egzaminu praktycznego dużo panu nie trzeba. Ale pozostała jeszcze trudna teoria. Może przygotuje pan referat na dany temat i przedyskutujemy go z zespołem?"

Padają jeszcze inne propozycje, wychodzące dr. R. naprzeciw. Ten film zaprzecza oskarżeniu Krzysztofa R. o stawianiu mu przeszkód w drodze do doskonalenia zawodowego. Ale trzeba pamiętać, że jest to sytuacja uchwycona pod koniec grudnia 2007 r.; nie wiemy, jak było wcześniej.

Kolejne nagranie – z rozmowy ordynatora z jego zastępcą o tym, by nakłonić wybitnych lekarzy z profesorskimi tytułami do prowadzenia szkoleń w klinice, również zadaje kłam oskarżeniom asystentów o braku warunków do pogłębiania wiedzy.

Widać też na tych filmach, że G. nie znosi bałaganu i rozprzężenia personelu. Nagranie jest zrobione tuż po okresie świąteczno-noworocznym 2007 r., gdy sporo osób wróciło z urlopów. Ordynator przeprowadza rozmowy z osobami odpowiedzialnymi za porządek na oddziale, zaopatrzenie sali operacyjnej, kalendarium zabiegów, szkolenie pielęgniarek. Przegląda książkę raportów po dyżurze, sprawdza wykonanie poleceń. Widać, że w sprawach organizacyjnych ma twardą rękę. I słusznie się tym chlubi, przypominając, że kierował kliniką w stałej gotowości do wykonywania trudnych operacji, również – przeszczepów serca.

Sędzia Tuleya jeszcze nie odpowiedział na wniosek prokuratora, by nagrania CBA obejrzeć po kolei, a nie na wyrywki. Niezależnie jednak od tego, czy będzie osobna sesja czy nie, oglądanie tajnej kartoteki filmowej dobiega końca. Teraz się zaczną przesłuchania świadków.

Skończyło się też reprezentowanie oskarżonego przed sądem przez znaną już mediom mec. Aleksandrę Bentkowską. Oficjalnie zrezygnowała z pełnomocnictwa z powodów, jak się wyraziła, zawodowych. Gdy zapytałam dr. G. przed sądem, kto go będzie bronił, zaśmiał się, że pacjenci.

Z reporterskiego obowiązku trzeba wspomnieć o niedostępnych dla dziennikarzy częściach ostatnich dwóch rozpraw. Za zamkniętymi drzwiami została przesłuchana w charakterze świadka Jolanta Ch., która po aresztowaniu kardiochirurga powiedziała CBA, że dr G. uzależnił operację jej matki od poddania się córki "innej czynności seksualnej", jak to sformułowano w akcie oskarżenia. Młoda kobieta twierdziła, że uchroniła się przed natarczywością ordynatora ostrzegając go, iż za drzwiami stoi jej narzeczony. Podczas jawnej już rozprawy dr G. oświadczył, że w jego ocenie Jolanta Ch. wycofała oskarżenie, gdy usłyszała, że to nie on operował jej matkę (zmarłą dwa tygodnie po zabiegu).




Najpopularniejsze artykuły

Münchhausen z przeniesieniem

– Pozornie opiekuńcza i kochająca matka opowiada lekarzowi wymyślone objawy choroby swojego dziecka lub fabrykuje nieprawidłowe wyniki jego badań, czasem podaje mu truciznę, głodzi, wywołuje infekcje, a nawet dusi do utraty przytomności. Dla pediatry zespół Münchhausena z przeniesieniem to wyjątkowo trudne wyzwanie – mówi psychiatra prof. Piotr Gałecki, kierownik Kliniki Psychiatrii Dorosłych Uniwersytetu Medycznego w Łodzi.

Ciemna strona eteru

Zabrania się sprzedaży eteru etylowego i jego mieszanin – stwierdzał artykuł 3 uchwalonej przez sejm ustawy z dnia 22 czerwca 1923 r. w przedmiocie substancji i przetworów odurzających. Nie bez kozery, gdyż, jak podawały statystyki, aż 80 proc. uczniów szkół narkotyzowało się eterem. Nauczyciele bili na alarm – używanie przez dzieci i młodzież eteru prowadzi do ich otępienia. Lekarze wołali – eteromania to zguba dla organizmu, prowadzi do degradacji umysłowej, zaburzeń neurologicznych, uszkodzenia wątroby. Księża z ambon przestrzegali – eteryzowanie się nie tylko niszczy ciało, ale i duszę, prowadząc do uzależnienia.

Astronomiczne rachunki za leczenie w USA

Co roku w USA ponad pół miliona rodzin ogłasza bankructwo z powodu horrendalnie wysokich rachunków za leczenie. Bo np. samo dostarczenie chorego do szpitala może kosztować nawet pół miliona dolarów! Prezentujemy absurdalnie wysokie rachunki, jakie dostają Amerykanie. I to mimo ustawy, która rok temu miała zlikwidować zjawisko szokująco wysokich faktur.

Leki, patenty i przymusowe licencje

W nowych przepisach przygotowanych przez Komisję Europejską zaproponowano wydłużenie monopolu lekom, które odpowiedzą na najpilniejsze potrzeby zdrowotne. Ma to zachęcić firmy farmaceutyczne do ich produkcji. Jednocześnie Komisja proponuje wprowadzenie przymusowego udzielenia licencji innej firmie na produkcję chronionego leku, jeśli posiadacz patentu nie będzie w stanie dostarczyć go w odpowiedniej ilości w sytuacjach kryzysowych.

ZUS zwraca koszty podróży

Osoby wezwane przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych do osobistego stawiennictwa na badanie przez lekarza orzecznika, komisję lekarską, konsultanta ZUS często mają do przebycia wiele kilometrów. Przysługuje im jednak prawo do zwrotu kosztów przejazdu. ZUS zwraca osobie wezwanej na badanie do lekarza orzecznika oraz na komisję lekarską koszty przejazdu z miejsca zamieszkania do miejsca wskazanego w wezwaniu i z powrotem. Podstawę prawną stanowi tu Rozporządzenie Ministra Pracy i Polityki Społecznej z 31 grudnia 2004 r. (...)

Czy Unia zakaże sprzedaży ziół?

Z końcem 2023 roku w całej Unii Europejskiej wejdzie w życie rozporządzenie ograniczające sprzedaż niektórych produktów ziołowych, w których stężenie alkaloidów pirolizydynowych przekroczy ustalone poziomy. Wszystko za sprawą rozporządzenia Komisji Europejskiej 2020/2040 z dnia 11 grudnia 2020 roku zmieniającego rozporządzenie nr 1881/2006 w odniesieniu do najwyższych dopuszczalnych poziomów alkaloidów pirolizydynowych w niektórych środkach spożywczych.

Neonatologia – specjalizacja holistyczna

O specyfice specjalizacji, którą jest neonatologia, z dr n. med. Beatą Pawlus, lekarz kierującą Oddziałem Neonatologii w Szpitalu Specjalistycznym im. Świętej Rodziny w Warszawie oraz konsultant województwa mazowieckiego w dziedzinie neonatologii rozmawia red. Renata Furman.

Mielofibroza choroba o wielu twarzach

Zwykle chorują na nią osoby powyżej 65. roku życia, ale występuje też u trzydziestolatków. Średni czas przeżycia wynosi 5–10 lat, choć niektórzy żyją nawet dwadzieścia. Ale w agresywnej postaci choroby zaledwie 2–3 lata od postawienia rozpoznania.

Leczenie wspomagające w przewlekłym zapaleniu prostaty

Terapia przewlekłego zapalenia stercza zarówno postaci bakteryjnej, jak i niebakteryjnej to duże wyzwanie. Wynika to między innymi ze słabej penetracji antybiotyków do gruczołu krokowego, ale także z faktu utrzymywania się objawów, mimo skutecznego leczenia przeciwbakteryjnego.

EBN, czyli pielęgniarstwo oparte na faktach

Rozmowa z dr n. o zdrowiu Dorotą Kilańską, kierowniczką Zakładu Pielęgniarstwa Społecznego i Zarządzania w Pielęgniarstwie w UM w Łodzi, dyrektorką Europejskiej Fundacji Badań Naukowych w Pielęgniarstwie (ENRF), ekspertką Komisji Europejskiej, Ministerstwa Zdrowia i WHO.

Protonoterapia. Niekończąca się opowieść

Ośrodek protonoterapii w krakowskich Bronowicach kończy w tym roku pięć lat. To ważny moment, bo o leczenie w Krakowie będzie pacjentom łatwiej. To dobra wiadomość. Zła jest taka, że ułatwienia dotyczą tych, którzy mogą za terapię zapłacić.

Czynniki wpływające na wyniki badań laboratoryjnych

Diagnostyka laboratoryjna jest nieodłączną składową procesu diagnostyczno-terapeutycznego, a wyniki badań laboratoryjnych stanowią nieocenione źródło informacji o stanie zdrowia pacjenta. Pod warunkiem że wynik taki jest wiarygodny.

Koordynowana, czyli jaka?

– Nie może być tak, że pacjent jest wypisywany ze szpitala i ma sam szukać sobie poradni specjalistycznej, w której będzie kontynuował leczenie – mówił minister zdrowia Konstanty Radziwiłł podczas swojego wystąpienia na IX Kongresie Polonii Medycznej/II Światowym Zjeździe Lekarzy Polskich. Trudno się z tym nie zgodzić.

Kobiety w chirurgii. Równe szanse na rozwój zawodowy?

Kiedy w 1877 roku Anna Tomaszewicz, absolwentka wydziału medycyny Uniwersytetu w Zurychu wróciła do ojczyzny z dyplomem lekarza w ręku, nie spodziewała się wrogiego przyjęcia przez środowisko medyczne. Ale stało się inaczej. Uznany za wybitnego chirurga i honorowany do dzisiaj, prof. Ludwik Rydygier miał powiedzieć: „Precz z Polski z dziwolągiem kobiety-lekarza!”. W podobny ton uderzyła Gabriela Zapolska, uważana za jedną z pierwszych polskich feministek, która bez ogródek powiedziała: „Nie chcę kobiet lekarzy, prawników, weterynarzy! Nie kraj trupów! Nie zatracaj swej godności niewieściej!".

Chcę zjednoczyć i uaktywnić diagnostów

Rozmowa z Moniką Pintal-Ślimak, nowo wybraną prezes Krajowej Rady Diagnostów Laboratoryjnych.

Wrzodziejące zapalenie jelita grubego – rola lekarza POZ

Powszechnie uważa się, że chorego na wrzodziejące zapalenie jelita grubego (WZJG) leczy gastroenterolog i – okresowo – chirurg. Tymczasem główna rola w tym procesie przypada lekarzowi rodzinnemu.




bot